Na plantacji cały czas coś się działo. Ponad dwustu ludzi pracowało między rządkami, umieszczając kubełki pod kielichami płaczących róż. Było wczesne przedpołudnie. Na niebie świecił Diuk, a Duchessa dopiero co zaszła, malując zachodni horyzont bladoró — żowymi smugami. Oba słońca pozbawiły skwarne powietrze ostatnich resztek wilgoci. Większość mężczyzn i kobiet zajętych wysokimi różami nosiła lekkie ubrania. Młodsze dzieci wypełniały ochoczo drobne polecenia, donosiły brygadom stosy kubełków lub nalewały z dzbanków zimny sok owocowy.
Upał dawał się we znaki również Joshui, chociaż siedział bezczynnie w bordowym podkoszulku i czarnych dżinsowych szortach, patrząc z grzbietu wierzchowca na uwijających się robotników. Białe tekturowe kubełki, które zawieszano z największą ostrożnością, miały stożkowaty kształt, a wewnętrzną powierzchnię błyszczącą po nawoskowaniu. Szerokie u wylotu na trzydzieści centymetrów, zwężały się do zaklejonego czubka. Zamocowane z boku sztywne pałąki pozwalały dowiązać je do treliaży pod kwiatami płaczących róż, każdy nosił więc u pasa pęk drucików. Umocowanie jednego kubełka nie trwało zwykle dłużej niż pół minuty.
— Na każdy kwiat przypada jeden kubełek? — zapytał.
Louise siedziała opodal na koniu, ubrana w bryczesy i prostą białą bluzeczkę, z włosami przewiązanymi z tyłu pojedynczą wstążką. Zdziwiła się, kiedy przyjął propozycję zwiedzenia posiadłości konno zamiast powozem. Gdzie kapitan statku kosmicznego mógł się nauczyć jazdy konnej? A że umiał, to nie ulegało wątpliwości.
Choć nie tak dobrze jak ona, co przyprawiało ją o rozkoszny dreszczyk, ponieważ była w czymś lepsza od mężczyzny. I to od Joshuy.
— Tak — odparła. — Jak inaczej mógłbyś to zrobić?
Joshua powiódł zdziwionym spojrzeniem po stosach kubełków ułożonych na początku każdego rządka.
— Nie wiem. Cholera, są ich chyba miliony.
Louise zdążyła przywyknąć do jego wypowiadanych lekkim tonem przekleństw. Zrazu wprawiały ją w konsternację, lecz przecież ludzie z gwiazd hołdowali nieco innym zwyczajom. W jego ustach brzmiały nie tyle wulgarnie, ile egzotycznie. Najdziwniejsza w tym wszystkim była zdolność Joshuy do nagłej metamorfozy: raz był sobą, a już za moment przestrzegał ściśle konwenansów.
— W samym tylko Cricklade znajdziesz dwieście gajów — powiedziała. — Dlatego tak wielu ludzi pracuje przy kubełkach.
Muszą być zawieszone w ciągu tygodnia poprzedzającego letnie przesilenie, kiedy róże kwitną. I chociaż zgłaszają się wszyscy zdolni do pracy ludzie w hrabstwie, ledwo ich starcza, aby zdążyć na czas. Ten zespół, który tu widzisz, potrzebuje prawie całego dnia, żeby skończyć plantację.
Joshua obserwował uważnie robotników, pochylony w siodle.
Ich praca wydawała się niezwykle prozaiczna, a mimo to nie szczędzili sił, sprawiając wrażenie pochłoniętych swą misją. Grant Kavanagh opowiadał, iż wielu z nich pracuje przez pół nocy Duchessy, inaczej z pewnością by nie zdążyli.
— Zaczynam rozumieć, skąd się bierze tak wysoka cena „Norfolskich Łez”. Nie chodzi tylko o to, że trunek jest unikatowy, prawda?
— Prawda. — Szarpnęła za cugle i ruszyła wzdłuż rzędów w stronę furty w murze. Brygadzista dotknął szerokiego ronda kapelusza, kiedy go mijali. Louise obdarzyła go zdawkowym uśmiechem.
Po opuszczeniu plantacji jechali strzemię w strzemię. Krąg cedrów otaczający dwór Cricklade był słabo widoczny z odległości dwóch mil i zza falistych wzniesień.
— Dokąd teraz? — Wokół rozciągały się pastwiska, owce zbierały się pod samotnymi drzewami w nadziei na znalezienie cienia.
Łąki upstrzone były białymi kwiatkami. Gdziekolwiek zwrócił oczy, wszędzie coś kwitło: drzewa, krzewy, rośliny łąkowe.
— Pomyślałam sobie, że miło będzie w Lesie Wardley. Zobaczysz dziki skrawek naszej planety. — Louise wskazała na odległą o milę długą linię ciemnozielonych drzew. Jechali niewielką dolinką. — Często tędy spaceruję z Genevieve. Tam jest naprawdę pięknie. — Spuściła wzrok. Bo czyjego interesowały polany pełne wielobarwnych kwiatów i aromatycznych zapachów?
— Brzmi nieźle. Mam już dość tego słońca. Nie wiem, jak ty wytrzymujesz ten upał.
— Nawet go nie zauważam.
Dał koniowi ostrogę i ruszył kłusem. Louise prześcignęła go bez trudu, potrafiła wczuć się instynktownie w rytm wierzchowca. Galopując wśród pagórków, rozpędzali na boki ospałe owce; śmiech Louise rozchodził się daleko w nieruchomym powietrzu.
Oczywiście, dopadła pierwsza do skraju lasu, gdzie zaczekała z wesołą miną, póki nie dojechał zadyszany Joshua.
— Poszło ci całkiem dobrze — pochwaliła. — Masz zadatki na przyzwoitego jeźdźca, brak ci tylko praktyki. — Przerzuciła nogę przez siodło i zeskoczyła na ziemię.
— W Tranquillity też są ujeżdżalnie — rzekł, zsiadając. — Tam się właśnie nauczyłem, choć rzadko je odwiedzam.
W niewielkim oddaleniu od leśnej gęstwiny rósł potężny mithorn, okryty na gałązkach ciemnoczerwonymi kwiatuszkami. Louise obwiązała lejce wokół najniższej gałęzi i zagłębiła się w las jedną ze znanych sobie zwierzęcych ścieżek.
— Słyszałam o Tranquillity. Tam właśnie mieszka Lord Ruin, Ione Saldana. Ostatnio pokazywali ją w wiadomościach; ależ ona jest piękna. Chciałam obciąć włosy, żeby były tak samo krótkie, ale matka zabroniła. Znasz ją?
— Kłopot w tym, że jeśli faktycznie znasz kogoś sławnego, nikt ci nie chce uwierzyć.
Odwróciła się gwałtownie z oczami wyrażającymi zdumienie.
— Ty ją naprawdę znasz!
— Owszem. Poznałem ją, zanim odziedziczyła tytuł. Razem dorastaliśmy.
— Jaka ona jest? Powiedz.
Ujrzał w wyobraźni nagie, błyszczące od potu ciało Ione, kiedy ją pieprzył, a ona jęczała pochylona nad stołem.
— Milutka — odparł.
Polana, dokąd go przyprowadziła, leżała na dnie doliny. Płynąca środkiem rzeczka łączyła pięć jeziorek otoczonych głazami.
Na sięgających kolan łodygach ścieliły się pod nogami dzwonkowate kwiaty, żółte i fioletowe, roztaczając zapach przywodzący na myśl kwiecie pomarańczy. Nad brzegiem strumienia poniżej jeziorek strzelały na pięćdziesiąt jardów w górę drzewa monarsze.
Lekki wietrzyk kołysał długimi, wiotkimi gałęziami i liśćmi podobnymi do paproci. Wśród górnych konarów przemykały bure ptaki — niezbyt urocze odpowiedniki nietoperza o długich, mocnych przednich kończynach, którymi zwykły wygrzebywać jamy w ziemi. Nad dwoma kamieniami kotłowały się dzikie odmiany płaczących róż; butwiejące gałęzie porastało teraz nowe życie, świeże odrosty w kształcie półkolistych krzewów. Kwiaty były pogniecione, zdeformowane w walce o światło.
— Miałaś rację — stwierdził Joshua. — Tutaj jest pięknie.
— Dziękuję. Latem często kąpię się tutaj z Genevieve.
Jego twarz się rozjaśniła.
— Naprawdę?
— To jedyny zakątek na świecie, który należy wyłącznie do nas. Nawet haksy tu nie zaglądają.
— Co to są haksy? Chyba gdzieś już słyszałem to słowo.
— Ojciec nazywa tak odpowiedniki wilków. Są duże i niebezpieczne, mogą napaść nawet na człowieka. Farmerzy polują na nie zimą, głównie dla rozrywki. W Cricklade zostały już wytępione.
— Czy myśliwi wkładają czerwone kurtki i polują konno ze sforą ogarów?
— Tak. Skąd wiesz?
— Zgadłem.