Pastor odprawił przed swoją trzódką krótkie nabożeństwo dziękczynne. Słowa modlitw i psalmów były powszechnie znane, toteż ciche pomruki, złączone w jeden głos, niosły się daleko po różanym gaju. Joshua czuł się jak wyobcowany. Pod koniec zaśpiewano Wszystkie stworzenia duże i małe. Na szczęście odnalazł tę pieśń w pliku pamięciowym nanosystemu, przyłączył się więc całym sercem do wspólnego śpiewu, sam zdziwiony, że sprawia mu to tyle przyjemności.
Po nabożeństwie Grant Kavanagh zabrał rodzinę i przyjaciół na mały spacer wzdłuż alejek między rządkami. Raz po raz dotykał kielichów, badał ich ciężar, rozcierał w palcach płatki, aby poczuć ich fakturę.
— Tylko powąchaj — zwrócił się do Joshuy, podając mu zerwany właśnie płatek. — To będą udane zbiory. Nie tak dobre jak pięć lat temu, ale znacznie lepsze od przeciętnych.
Woń była bardzo słaba, lecz specyficzna — podobnie pachniał korek po otwarciu butelki „Łez”.
— Może pan to stwierdzić po zapachu? — spytał Joshua.
Grant objął Louise ramieniem i ruszył dalej dróżką.
— Mogę. To samo pan Butterworth. Podobnie jak połowa robotników z mojej posiadłości. Do tego po prostu trzeba doświadczenia. Musisz nas odwiedzać przez wiele sezonów. — Wyszczerzył zęby łobuzersko. — Może i będziesz, Joshua. Jestem pewien, że kto jak kto, ale Louise poprosi cię, byś tu wrócił.
Genevieve wybuchła śmiechem, a Louise oblała się pąsowym rumieńcem.
— Tato! — Uderzyła go delikatnie w ramię.
Gdy Joshua odwrócił się z bladym uśmiechem, chcąc obejrzeć jedną z róż, stanął nagle twarzą w twarz z Marjorie. Mrugnęła doń lubieżnie. Jego neuronowy nanosystem robił, co mógł, aby powstrzymać napływ krwi do policzków.
Po inspekcji służba dworu serwowała przed domem przekąski.
Sam Grant Kavanagh stał przy jednym ze stołów krzyżakowych, dzieląc na plastry potężny kawał półsurowej pieczeni wołowej. Grał rolę jowialnego gospodarza, dla każdego miał uśmiech i miłe słowo.
W miarę jak postępowała noc Duchessy, kwiaty róż zaczynały opadać. Działo się to tak wolno, że ludzkie oko nie dostrzegało żadnego ruchu, lecz z każdą godziną łodygi traciły sztywność, a w tych warunkach ciężar kielichów ze słupkami pełnymi nasion wróżył rychły triumf grawitacji.
Większość kwiatów zwiędła, zanim nastał poranek Diuka. Płatki marszczyły się i wysychały.
Joshua pojechał wraz z Louise do jednego z gajów w pobliżu Lasu Wardley, gdzie oboje włóczyli się wzdłuż obwisłych roślin.
Już tylko nieliczni robotnicy pracowali przy różach, prostując ten i ów przekręcony kubełek. Kłaniali się przelotnie Louise i czym prędzej wracali do swojego zajęcia.
— Większość wróciła do domu — stwierdziła Louise. — Muszą odpocząć, bo jutro zacznie się najcięższa praca.
Odsunęli się na bok, aby przepuścić człowieka ciągnącego drewniany wózek. Stał w nim duży słój opleciony sznurem. Joshua patrzył, jak robotnik zatrzymuje się na końcu rzędu i zdejmuje słój z wózka. Podobne słoje stały już przy dwóch trzecich rzędów.
— Do czego one są potrzebne? — spytał Joshua.
— Wlewają do nich zawartość kubełków — wyjaśniła Louise.
— Potem słoje jadą do rozlewni, gdzie napełniane są beczki.
— W beczkach „Łzy” leżakują przez rok?
— Zgadza się.
— Dlaczego?
— Muszą spędzić zimę na Norfolku. Trunek nie będzie udany, jeśli nie poczuje naszych mrozów. Podobno zaostrzają jego smak.
I podnoszą cenę, dokończył w myślach Joshua.
Kwiaty więdły teraz szybciej, łodygi wyginały się mocno ku ziemi. Malowany przez słońce ognisty baldachim znikł zupełnie na płatkach, a kiedy ściemniały, rośliny utraciły wiele ze swego uroku. Były teraz po prostu zwykłymi, ginącymi kwiatami.
— Skąd robotnicy wiedzą, gdzie przywiązać kubełek? — spytał. — Zobacz, każdy kwiat pochyla się pod innym kątem. — Rozejrzał się wokół. — Zawsze idealnie nad kubełkiem.
Louise spojrzała na niego z wyższością.
— Gdybyś urodził się na Norfolku, też byś to potrafił.
Dojrzewały nie tylko płaczące róże. Kiedy jechali kłusem w stronę Lasu Wardley, Joshua widział zamykające się kwiaty na wielu krzakach i drzewach.
Na ich ustronnej polanie kępy dzikich róż przy kamieniach nad rzeczką wydawały się zwiotczałe, jakby uszło z nich powietrze. Kwiaty chyliły się na siebie nawzajem, płatki zlepiały w jedną galaretowatą masę.
Louise pozwoliła Joshui, aby ją rozebrał. Rozścielili następnie koc na głazach pod płaczącymi różami i objęli się żarliwie. Joshua doprowadził właśnie Louise do rozkosznego drżenia, błądząc dłońmi po jej brzuchu i wewnętrznej stronie ud, kiedy na jego plecy spadła chłodna kropla. Zignorował pierwszą i pocałował Louise w pępek. Kolejna kropla zupełnie go zdekoncentrowała. Przecież deszcz nie wchodził w rachubę, najmniejsza chmurka nie płynęła po błękitnym niebie. Wykręcił się.
— Co to?
Norfolskie róże zaczynały płakać. Ze środka słupka wypływała jednostajną strużką bezbarwna ciecz. Miała tak cieknąć jeszcze przez dziesięć do piętnastu godzin, do nadejścia nocy Duchessy.
Dopiero po wyczerpaniu zapasów wilgoci słupek całkowicie pękał i wypadały nasiona. Przyroda urządziła to w ten sposób, aby wilgoć rozmiękczyła glebę stwardniałą w ciągu tygodni posuchy — nasiona po wpadnięciu do błota miały większą szansę wykiełkować. W roku 2209 niejaka Carys Thomas, młoda botaniczka wchodząca w skład ekipy zwiadu ekologicznego, postępując wbrew wszelkim przepisom (i zdrowemu rozsądkowi), podłożyła palec pod płaczącą różę i skosztowała językiem pojedynczej kropelki błyszczącej cieczy. Od tamtej chwili życie na Norfolku potoczyło się odmiennym torem.
Joshua starł ze skóry szklisty paciorek i oblizał palec. Chociaż smakowało gorzej niż „Norfolskie Łzy”, którymi tak się delektował w Tranquillity, to jednak podobieństwo było uderzające. Szelmowski uśmiech wykrzywił mu usta.
— Hej, to jest niezłe.
Obrócił rozchichotaną Louise, aż znalazła się dokładnie pod przywiędłymi kielichami. Kochali się w deszczu migotliwych kropelek, cenionych powszechnie niczym złoto.
Z nastaniem nowego dnia Diuka robotnicy wrócili na plantacje.
Odcinali ciężkie kubełki i zlewali do słojów ich drogocenną zawartość. Uporać się z tym zadaniem mieli nadzieję dopiero po pięciu dniach całodobowej harówki.
Grant Kavanagh osobiście zawiózł Joshuę i Dahybiego do rozlewni farmerskim gazikiem z napędem na cztery koła, mocnym kanciastym pojazdem z oponami o głębokim bieżniku, któremu niestraszne były nawet płytkie mokradła. Składy mieściły się na obrzeżach Colsterworth, złożone z szeregu oplecionych bluszczem kamiennych budynków z nielicznymi oknami. Pod ziemią ciągnęły się labirynty ceglanych piwnic, gdzie „Łzy” przez rok dojrzewały w beczkach.
Kiedy minęli szeroko rozwarte wierzeje, robotnicy wytaczali już na dziedziniec beczki z zeszłorocznym trunkiem.
— Równo rok, co do dnia — stwierdził dumnie Kavanagh, gdy ciężkie, opasane metalowymi obręczami dębowe baryłki klekotały i podskakiwały na bruku. — Oto twój towar, młodzieńcze.
Za dwa dni będzie gotów. — Zaparkował przed rozlewnią, dokąd wtaczano beczki. Spocony nadzorca pośpieszył ich przywitać.
— Niech się pan nami nie przejmuje — rzucił wesoło Grant. — Oprowadzam tylko naszego najważniejszego klienta. Nie będziemy wam przeszkadzać. — Po tych słowach wkroczył jak cesarz do środka przez szeroką bramę.