Joshua przypatrywał się bryle w zamyśleniu poprzez piaskową mgiełkę, która rozmywała jej kontury. W swej trzyletniej karierze zbieracza widział setki podobnych fragmentów skorupy, jałowych i bezwładnych. Ale ten bezsprzecznie coś w sobie chował.
Przełączył implanty wzrokowe na najwyższą rozdzielczość, zawęził pole widzenia i przyjrzał się uważnie powierzchni gleby.
Piksel po pikselu neuronowy nanosystem tworzył kartograficzne odwzorowanie obiektu.
Z gleby sterczały jakieś fundamenty. Konstrukcje architektoniczne Laymilów miały zawsze geometryczne formy, wyłącznie płaszczyzny i kąty proste. Nikt jeszcze nie trafił na okrągłą ścianę.
I w tym przypadku nic nie odbiegało od normy, jeśli jednak wziąć pod uwagę kontury najniższej kondygnacji, budynek musiał być większy od wszystkich pomieszczeń mieszkalnych, jakie Joshua do tej pory przebadał.
Odwołał teraz kartograficzną projekcję i przesłał komputerowi pokładowemu datawizyjne instrukcje. Zespoły odrzutowych silników sterujących w ogonie kosmolotu bluznęły gorącymi strugami jonów i lśniący pojazd zaczął posuwać się ostrożnie w stronę fundamentów. Joshua wyśliznął się z fotela pilota, gdzie od pięciu godzin siedział wpięty w pasy. Przeciągnął się wolno, po czym przeszedł leniwie z kabiny pilota do głównej kajuty.
Kiedy jeszcze kosmolot pełnił wyznaczoną mu funkcję wahadłowca kursującego na orbitę, kajuta mieściła piętnaście foteli. Obecnie Joshua wykorzystywał pojazd wyłącznie do wypadów w Pierścień Ruin, usunął więc fotele, a zamontował prowizoryczny, dostosowany do warunków nieważkości prysznic, kuchnię i zestaw przyrządów gimnastycznych. Choć miał genetycznie zmodyfikowany organizm, potrzebował jakiejś formy ćwiczeń; jego mięśnie nie uległyby atrofii w nieważkości, ale na pewno by osłabły.
Zaczął zdejmować jednoczęściowy kombinezon. Miał smukłe i dobrze umięśnione ciało, klatkę piersiową trochę szerszą od przeciętnej (wskutek pogrubionych błon wewnętrznych) oraz taką przemianę materii, że mógł pić i jeść be żadnych problemów żołądkowych. Modyfikacje genetyczne w jego rodzinie skupiły się głównie na usprawnieniach przydatnych w stanie nieważkości, została mu więc twarz nieco koścista i o zbyt wysuniętej szczęce, aby mogła uchodzić za przykład klasycznego piękna. Brązowe włosy zapuścił za kark, czego nie powinien robić astronauta. Implanty wzrokowe miały ten sam szaroniebieski kolor co jego oryginalne tęczówki.
Gdy już rozebrał się do naga i wysikał do specjalnej rurki, włożył skafander, próbując uniknąć bolesnych potłuczeń podczas wyciągania ekwipunku z rozmaitych szafek. Pełna trudno dostępnych zakamarków kajuta miała tylko sześć metrów długości. Każde poruszenie zdawało się wprawiać coś w ruch; potrącone folie do owijania jedzenia trzepotały się niczym gigantyczne srebrne motyle, okruszyny naśladowały roje pszczół. Po powrocie na kosmodrom będzie musiał przeprowadzić gruntowne porządki, filtry systemu regulacji składu powietrza nie zostały przecież zaprojektowane do zmagania się z taką ilością brudu.
W stanie nieaktywnym programowalny amorficzny skafander z silikonu, wykonany w Państwowym Instytucie Przemysłowym (Sil) na Lunie, składał się z grubego kołnierza wysokości siedmiu centymetrów, wewnętrznej rurki respiratora oraz przymocowanej z dołu czarnej kuli wielkości piłki futbolowej. Joshua nałożył kołnierz na szyję i wsunął w usta końcówkę rurki, żując ją, aż wreszcie leżała wygodnie. Upewniwszy się, że niczego nie dotyka, puścił uchwyt poręczy i przesłał kod aktywacji do procesora sterującego skafandrem.
Skafander kosmiczny Sil był standardowym wyrobem przemysłu kosmonautycznego jeszcze przed narodzeniem Joshuy. Ten owoc myśli technicznej jedynego czysto komunistycznego społeczeństwa w Konfederacji produkowany był w lunarnych zakładach i na licencji w każdym uprzemysłowionym systemie planetarnym. Idealnie chronił ludzką skórę przed wrogą próżnią, umożliwiał wydalanie potu i w rozsądnych granicach zabezpieczał właściciela przed promieniowaniem. Pozostawiał również pełną swobodę ruchów.
Kula zaczęła zmieniać kształt. Lgnęła do skóry niby lepka, gumowa rękawiczka, przeistaczając się w oleistą ciecz i opływając ciało. Joshua zamknął oczy, kiedy ślizgała się po głowie. Rozmieszczone na kołnierzu sensory optyczne przekazywały datawizyjny obraz bezpośrednio do neuronowego nanosystemu.
Pancerz, który osłaniał nową skórę Joshuy, teraz czarną i lśniącą, zdolny wytrzymać dosłownie każde kinetyczne uderzenie, jakie mu groziło w Pierścieniu Ruin, był matowym egzoszkieletem z węgla monolitycznego z wbudowanym plecakiem manewrowym na ciekły gaz. Skafander Sil nie pękłby bez względu na to, co by w niego trafiło, lecz ciało mogłoby odczuć boleśnie siłę ciosu.
Przypinając narzędzia do pasa, Joshua raz jeszcze sprawdził stan skafandra i pancerza. Nie dopatrzył się żadnej usterki.
Zaraz po wyjściu z kosmolotu przesłał zewnętrznej grodzi datawizyjny rozkaz aktywacji kodów ryglujących. Nic nie zabezpieczało komory śluzowej przed bombardowaniem cząsteczkami, a przecież wewnątrz działało kilka stosunkowo delikatnych urządzeń. Prawdopodobieństwo nieszczęścia było znikome, lecz co roku znikało w Pierścieniu pięciu czy sześciu zbieraczy artefaktów.
Znał kilku takich, w tym nawet pilotów statków kosmicznych, którzy machali ręką na procedury, wiecznie utyskując na wymogi bezpieczeństwa ustanowione przez Komisję Astronautyczną Konfederacji.
Nie musiał się martwić o resztę kosmolotu. Gdy złożyły się skrzydła, wyglądał niczym opływowa piętnastometrowa igła, zaprojektowany z myślą o zajmowaniu minimum miejsca w hangarze statku kosmicznego. Kadłub z karbotanu był twardy, lecz do prac w Pierścieniu Ruin Joshua powlókł go grubą warstwą kremowej pianki. Wyżłobiło się już w niej kilkadziesiąt długich rys, gdzieniegdzie widniały małe poczerniałe kratery.
Joshua skierował się teraz w stronę fragmentu skorupy i strzelił strumieniem z dysz plecaka manewrowego. Sylwetka kosmolotu zaczęła się kurczyć z tyłu. Tutaj, w otwartej przestrzeni, błyszczący kształt wydawał się zbyt kruchy, lecz on nie miał do dyspozycji innego środka transportu. Umocowane wokół ogona i pokryte pianką dodatkowe zbiorniki z materiałem pędnym i wysokowydajne ogniwa z matrycą elektronową wyglądały jak dziwaczne narośle rakowe.
Prochy Pierścienia Ruin dryfowały leniwie niczym burza śnieżna w zwolnieniu, średnio dwie lub trzy drobiny na metr sześcienny.
Były to przeważnie resztki gleby i polipa — łamliwe, skamieniałe odłamki. Jedne odskakiwały od pancerza, drugie na nim pękały.
Spotykało się również inne obiekty: poskręcane kawałki metalu, kryształki lodu, gładkie zaokrąglone kamienie, kłęby wyginających się miarowo kabli. Nic jednak nie świeciło; najbliższa gwiazda typu F3, oddalona o miliard siedemset milionów kilometrów, zapewniała co najwyżej blady, monochromatyczny obraz, niewiele polepszony przez układy wzmacniające sensorów. Mirczusko jawiło się jako nieciekawy szarozielony kolos, niewyraźny niczym słońce wschodzące ponad warstwą chmur.
Za każdym razem, gdy wychodził w pustkę, Joshuę uderzała absolutna cisza. W kosmolocie zawsze coś dźwięczało: szumiały i buczały urządzenia regulujące skład powietrza, dobiegały nagłe trzaski od zwijanych lub rozwijanych osłon dysz silników sterujących czy bulgoty z prowizorycznej instalacji wodnej. Głosy te były jego nieodłącznymi, dodającymi otuchy towarzyszami. Tutaj wszakże zagłębiał się w nicość. Skóra skafandra zatkała mu uszy, wytłumiając nawet odgłos oddychania. Gdyby się skoncentrował, mógłby dosłyszeć bicie własnego serca niczym fale uderzające o odległe brzegi. Walczył z uczuciem duszności, z wrażeniem kurczącego się wszechświata.