Pięć metrów dalej na lewo dryfowało wśród rupieci coś większego, długi kształt podobny do pióra. Joshua zmienił ogniskową sensorów skafandra, zadowolony z tej zmiany. Był to kompletny konar drzewa. Widlaste gałęzie w najciemniejszym odcieniu szarości zwężały się do patyczków obrośniętych wydłużonymi, trójkątnymi listkami. Koniec, gdzie konar odłamał się od pnia, najeżony był ostrymi płatami drewna.
Joshua przekazał datawizyjne polecenie do plecaka manewrowego i zatoczywszy łuk, pochwycił gałąź. Złapał ją opancerzoną dłonią pośrodku, ale równie dobrze mógłby próbować pochwycić wyschniętą rzeźbę z piasku. Drewno rozsypało się w palcach na maleńkie cząstki. Dreszcz przebiegł po gałęziach, poruszając kanciastymi liśćmi, jakby nagle dmuchnął wiatr. Wytężył odruchowo słuch, chcąc złowić szelest listowia, szybko jednak znalazł się w samym centrum rozszerzającej się chmury popiołu. Patrzył z żalem na to zdarzenie, póki nie uprzytomnił sobie, że należy odpiąć od pasa pojemniczek na próbki i upolować kilka płatków.
Dysze znowu bluznęły; skotłowały chmurę i przeniosły go w mniej zanieczyszczony obszar. Do fragmentu skorupy pozostało dwadzieścia metrów. Zląkł się nagle, gdyż zdało mu się, że spada z nieba na ziemię. Na pół sekundy odłączył się od danych napływających z sensorów kołnierza, przedefiniowując w myślach swoje położenie w przestrzeni. Kiedy obraz powrócił, odłam skorupy był już pionową ścianą urwiska, a on zbliżał się do niej z boku. Od razu poczuł się lepiej.
Podłoże tonęło w głębokim cieniu, aczkolwiek dzięki rozproszonemu światłu Mirczuska żaden skrawek bryły nie był całkowicie czarny. Joshua widział teraz wyraźnie fundamenty — ściany z czarnego szkła ułamane na wysokości metra nad zamarzniętym bagniskiem matowej gleby. Największe pomieszczenie wyłożone było niegdyś mozaikową posadzką, lecz zachowała się jedynie czwarta część płytek. Zatrzymał się siedem metrów przed mroczną powierzchnią skorupy, potem ruszył w bok. Kiedy włączył światła pancerza, białe punktowe snopy wydobyły z ciemności skomplikowany deseń zielonych, szkarłatnych i liliowoniebieskich płytek.
Z jego miejsca przypominały gigantyczną łapę z ośmioma pazurami. W blasku dwóch bliźniaczych promieni skrzyły się zakrzepnięte na nich strużki wody.
Joshua zapisał obraz do pliku w wolnej komórce pamięci neuronowego nanosystemu. Zgarnąłby za tę mozaikę, jak oceniał, ze trzydzieści tysięcy fuzjodolarów, jeśli zdołałby wydłubać setki płytek i przy tym ich nie uszkodzić. Mało prawdopodobne. A wodę, czy cokolwiek to było, należałoby wpierw zeskrobać lub odparować. Ryzykowne. Gdyby nawet opracował wygodną metodę, praca zajęłaby tydzień. Nie tego dotyczył ów dzwonek alarmowy, który wcześniej podświadomie usłyszał.
Dysze znów zapłonęły.
Ślizgając się nad kikutami ścian, zaczął odtwarzać w pamięci wygląd budowli: kiedyś musiał to być swego rodzaju gmach publiczny. Pomieszczenie z mozaiką pełniło zapewne funkcję sali recepcyjnej; jedną ze ścian dzieliły cztery przerwy rozmieszczone w równych odległościach, gdzie dawniej zapewne były drzwi wejściowe. Od pozostałych trzech ścian odbiegały korytarze, każdy z dziesięcioma niedużymi przyległymi pomieszczeniami. Na końcu się rozwidlały — dalsze korytarze, dalsze przyległe pomieszczenia. Czyżby biura? Nie dało się tego określić po tym, jak budynek poderwał się do lotu i umknął w kosmos. Ale gdyby miał to być wytwór człowieka, Joshua nazwałby go biurowcem.
Podobnie jak większość zbieraczy, Joshua wyrobił sobie osobisty pogląd na Laymilów. Na dobrą sprawę, nie różnili się aż tak bardzo od ludzi. Dziwne trój symetryczne kształty: trzy ręce, trzy nogi, trzy sękate, wężowe głowy. Nieco niżsi od ludzi. Osobliwa fizjologia: trzy płcie, samica składająca jajo i dwa zapładniające ją samce. W najważniejszych aspektach przypominali jednak człowieka: jedli i wydalali, wychowywali potomstwo, budowali maszyny i stworzyli cywilizację techniczną, może nawet przeklinali szefów i wychodzili po pracy na drinka. Wszystko odbywało się zupełnie normalnie, aż pewnego dnia napotkali coś, z czym nie mogli sobie poradzić. Coś, co miało dość siły, aby zniszczyć ich w ciągu paru godzin lub sprawić, że zniszczyli samych siebie.
Joshua zadrżał wewnątrz perfekcyjnie wyregulowanego skafandra SIL Oto jak wpływał na człowieka zbyt długi pobyt w Pierścieniu Ruin: skłaniał go do rozmyślań. Dobrze więc, nazwijmy zlepek kwadratowych pomieszczeń biurami i pomyślmy, czym się charakteryzują biura człowieka. Przepłacani, bezkompromisowi biurokraci ślęczą bez końca nad stertami informacji.
Ależ tak, centralny bank informacji!
Joshua przerwał swą chaotyczną wędrówkę wokół wystrzępionych fundamentów i zbliżył się do pierwszego lepszego „biura”.
Niskie, czarne ściany wyznaczały kwadrat o boku pięciu metrów.
W odległości dwóch metrów od podłoża Joshua zatrzymał się i zawisł nieruchomo. Gaz z dysz manewrowych wzbudzał maleńkie zawirowania pyłu nad siatką delikatnych szczelinek pokrywającą nierówną powierzchnię polipa.
Rozpoczął poszukiwania od kąta; tam nastawił sensory, aby każdorazowo obejmowały pół metra kwadratowego, po czym uruchomił plecak manewrowy i przemieścił się w bok. Neuronowy nanosystem czuwał w trybie podrzędności nad modułem inercjalnego naprowadzania, pozwalając mu skupić uwagę na starożytnym kawałku polipa. Program poszukiwania przenosił go z miejsca na miejsce, przy czym każdy badany wycinek zachodził na pięć centymetrów na poprzedni.
Wciąż musiał przypominać sobie o skali, inaczej miałby wrażenie latania samolotem nad szarymi pustynnymi wydmami. Głębokie, wyschnięte wąwozy były w rzeczywistości rysami, muliste oazy oznaczały miejsca, w które trafiły cząsteczki błota roztopione pod wpływem energii kinetycznej i natychmiast zamarzały.
Większą część jego pola widzenia zajął okrągły otwór o średnicy centymetra. Wewnątrz błysnęło coś metalowego… spiralna, wiodąca w dół pochylnia. Otwór na sworzeń. Natrafił na drugi podobny; tym razem sworzeń tkwił w środku, choć został urwany u góry. Jeszcze dwa otwory, oba z ułamanymi sworzniami. I wtedy znalazł to, czego szukał. Otwór o średnicy pięciu centymetrów.
Strzępiaste końce kabli kiwały się niczym liście wodorostów. Z łatwością rozpoznał włókna światłowodowe; tolerancje wymiarowe różniły się od tych, do jakich przyzwyczaiły go standardy określone przez Kulu Corporation, lecz gdyby nie to, równie dobrze mogłyby stanowić produkt człowieka. Dowodziły istnienia zbudowanego pod ziemią systemu telekomunikacyjnego, który musiał być, rzecz jasna, połączony z centralnym bankiem informacji. Tylko gdzie go szukać?
Joshua uśmiechnął się wokół rurki respiratora. Hol wejściowy umożliwiał dostęp do wszystkich części budynku, więc czemu nie do kanałów konserwacyjnych? Rzecz tak oczywista, że nie musiał nawet myśleć. Przeznaczenie… albo coś w tym rodzaju. Zatrząsł się ze śmiechu i podniecenia. To było to, wielkie znalezisko. Przepustka do prawdziwego wszechświata. W klubach i barach Tranquillity, gdzie zwykle przesiadywali zbieracze artefaktów, przez długie lata będzie się opowiadać z zazdrością i respektem o Joshui i jego odkryciu. Nareszcie mu się powiodło!
Datawizyjne polecenie przesłane plecakowi manewrowemu oddaliło Joshuę od fundamentu „biura”. Sensory skafandra zmniejszyły stopień powiększenia, przywracając mu po serii szybkich migawek normalne pole widzenia. Plecak obrócił go o dziewięćdziesiąt stopni, tak że miał przed sobą mozaikę. Z dysz trysnęły kremowe wstęgi gazu.