Wtedy to zobaczył. Plamę podczerwieni wynurzającą się spoza pierścienia Ruin. Niemożliwe, a jednak. Kolejny zbieracz. Przypadek wykluczony.
Początkowe zaskoczenie ustąpiło złości połączonej z obawą.
Zapewne go namierzyli. Co wcale nie musiało być takie trudne, jeśli się nad tym zastanowić. Wystarczyło wejść na orbitę dwadzieścia kilometrów nad płaszczyzną Pierścienia i stamtąd obserwować, czy nie ukaże się w podczerwieni ślad silników odrzutowych zwiastujący zbliżanie się zbieraczy do pilnowanych sektorów. Niezbędne były oczywiście najnowocześniejsze czujniki, z jakich korzysta wojsko, aby dostrzec cokolwiek poprzez zwały rupieci. Prowadziło to do wniosku, że ktoś działał z zimną krwią według z góry ułożonego planu. Ktoś, kto był zdecydowany dopiąć swego bez względu na przeszkody, nie wzdragałby się przed wyeliminowaniem zbieracza po przechwyceniu jego kosmolotu.
Joshua powoli otrząsnął się ze złości.
Ciekawe, ilu zbieraczy nie powróciło do bazy w ciągu ostatnich lat?
Skierował czujniki kołnierza na rosnącą sylwetkę statku. Powiększył obraz. Różowa plama w otoczeniu jaśniejszej mgiełki spalin z napędu odrzutowego. Dało się jednak rozróżnić kontury.
Standardowa dwudziestometrowa, sześciokątna kratownica międzyorbitalnego holownika z kulistym modułem mieszkalnym z tyłu oraz zbiornikami i ogniwami zasilającymi, rozmieszczonymi w przedziałach ładunkowych wokół części silnikowej.
Nie istniały dwa jednakowe statki zbieraczy. Składano je z możliwie najtańszych komponentów, jakie akurat wpadły pod rękę.
To pomagało w identyfikacji. Każdy znał statki przyjaciół, więc i Joshua nie miał problemów z rozpoznaniem „Madeeira”, którego pilotowali Sam Neeves i Octal Sipika. Obaj byli od niego dużo starsi; od dziesięcioleci przetrząsali Pierścień, tworząc jeden z nielicznych dwuosobowych zespołów.
Sam Neeves: rumiany, jowialny, sześćdziesięciopięcioletni mężczyzna, któremu retencja płynów w sposób znaczny wypięła tułów — efekt lat spędzonych w stanie nieważkości. W przeciwieństwie do Joshuy jego ciało nie zostało poddane genetycznym zabiegom przystosowującym je do długotrwałego przebywania w warunkach zerowej grawitacji, aby więc zahamować postęp atrofii, musiał dozbroić się w mnóstwo wewnętrznych suplementów nanonicznych. Joshua mile wspominał wieczory spędzone z Samem jeszcze w czasach, kiedy wprawiał się do zbierania artefaktów i słuchał z przejęciem wszelkich wskazówek i niestworzonych historii. Ostatnio wręcz podziwiał Sama, ten zaś traktował go jak swego protegowanego. Zaczęły jednak padać niezbyt uprzejme pytania. Jak to się dzieje, że tak często trafia w dziesiątkę? Tyle artefaktów w krótkim czasie. Ile naprawdę za nie dostał? Gdyby kto inny w ten sposób go nagabywał, kazałby mu się odwalić. Ale Sam to co innego. Nie można przecież traktować w ten sposób starego, dobrego Sama.
Starego, dobrego, pieprzonego Sama.
„Madeeir” dostosował szybkość do poruszającego się fragmentu skorupy. Migotliwy welon spalin rozwiał się z wolna, kiedy przestał pracować główny napęd. Obraz zaczął się wyostrzać, przybywało szczegółów. Następowały topazowe rozbłyski silników korekcyjnych, gdy statek zbliżał się ostrożnie. Znajdował się już tylko trzysta metrów za kosmolotem.
Plecak manewrowy chlusnął gazem i zatrzymał Joshuę tuż nad mozaiką, stale w cieniu skorupy.
Neuronowy nanosystem poinformował o wychwyceniu fali nośnej o częstotliwości komunikacyjnej. Joshua zdążył jeszcze przesłać datawizyjny zakaz odzewu do transpondera w skafandrze, nim został nadany sygnał wywoławczy. Na razie nie mogli go zobaczyć, lecz niebawem czujniki wykryją w podczerwieni ślad jego skafandra, tym bardziej że wyłączyli główny napęd statku.
Obrócił się tak, aby żeberka odprowadzające ciepło z plecaka manewrowego były skierowane na skorupę, a nie na „Madeeira”. Zastanawiał się, co mu pozostało. Pognać do kosmolotu? Jeżeli się do nich zbliży, w mig go zlokalizują ich czujniki. Schować się za załomem skorupy? Jedynie odwlecze w czasie nieunikniony koniec; skrzela regeneratora pobierałyby dwutlenek węgła z wydychanego powietrza jeszcze przez dziesięć dni, zanim ogniwa zasilające wymagałyby doładowania, lecz Sam i Octal wreszcie by go schwytali — wiedzieli, że nie może sobie pozwolić na dalekie spacery w przestrzeni. Dzięki Bogu, że śluza była zamknięta i zaryglowana. Bez względu na to, jak dobrym sprzętem do cięcia dysponowali, wdarcie się do środka powinno zająć im sporo czasu.
— Joshua, synku, jesteś tam? — Na skutek zakłóceń przekaz datawizyjny Sama był bardzo niewyraźny, pełen upiornych jęków i trzasków. — Twój transponder nie odpowiada. Masz jakieś kłopoty? Hej, Joshua! Mówi Sam! Co z tobą?
Chcieli ustalić jego lokalizację, nadal go jednak nie widzieli.
Ale to już długo nie potrwa. Musiał się gdzieś schować, wyjść poza zasięg ich czujników. Wtedy pomyśli, co dalej. Przełączył sensory skafandra z powrotem na podgląd mozaiki. Na dendrytowych wąsach lodu błyskały czasem iskierki, refleksy płomieni korekcyjnych silników odrzutowych „Madeeira”. Omiotło go koherentne promieniowanie mikrofalowe; radiolokacja rzadko zdawała egzamin w Pierścieniu Ruin, cząstki zachowywały się tutaj jak staroświeckie plewy. To, że sięgali po urządzenia, które miały minimalne szansę go wykryć, dowodziło, jak sprawa jest poważna.
Po raz pierwszy w życiu strach zajrzał mu w oczy. A to pobudziło mózg do tytanicznego wysiłku.
— Joshua? Odezwij się, Joshua, tu mówi Sam. Gdzie jesteś?
Wstążki wody zamarzniętej na płytkach przypominały rozbudowany system rzeczny. Joshua zajrzał w pośpiechu do przechowywanego w nanosystemie pliku wizyjnego, aby prześledzić uważnie deseń na mozaice. Brudny lód najgrubszą warstwą zalegał w jednym z kątów, w strefie wierzchołków, pęknięć i dolin zasłoniętych nieprzejrzanym cieniem. Polecił plecakowi przenieść go ostrożnie właśnie w to miejsce, starając się zużyć jak najmniej gazu i nie kierować żeberek na „Madeeira”.
— Joshua, zaczynamy się martwić. Co z tobą? Możemy ci jakoś pomóc?
„Madeeir” zbliżył się do kosmolotu na odległość stu metrów.
Płomienie bluzgające z zespołów korekcyjnych unieruchomiły statek na tej pozycji. Joshua dotarł do poszarpanych, strzelających na kilka metrów w górę krystalicznych „stalagmitów”. Był przeświadczony o swej słuszności; trysnęła tu kiedyś woda, wyciekając z rur, kanałów czy z czegokolwiek, co biegło w podziemnych czeluściach. Złapał za jeden ze stalagmitów. Pancerna rękawica okręciła się niebezpiecznie na śliskim, twardym jak stal lodzie, lecz udało mu się zmniejszyć impet ciała.
Pełzanie wokół smukłych stożków w poszukiwaniu dużej rozpadliny było ciężką i powolną pracą. Ilekroć chciał ruszyć ręką albo nogą, musiał się czegoś mocno chwycić. Chociaż przełączył sensory na najwyższą rozdzielczość, podłoże uparcie strzegło swej tajemnicy. Był zmuszony obmacywać rękami powierzchnię, metr po metrze, korzystając ze wskazań systemu inercjalnego naprowadzania przy posuwaniu się w stronę środka, gdzie — jak wskazywała logika — powinno być pęknięcie. Jeśli w ogóle było. Jeśli dokądś prowadziło. Jeśli, jeśli, jeśli…
Zanim znalazł szparę na tyle głęboką, że ręka nie sięgała do dna, musiały upłynąć trzy męczące minuty, w ciągu których spodziewał się lada moment usłyszeć rechotliwy, szyderczy śmiech Sama i poczuć palący żar laserowego promienia. Badał palcami krawędzie, czekając, aż neuronowy nanosystem złoży zrozumiały obraz z wrażeń dotykowych. Wizualizacja zmaterializowana w jego umyśle pokazała mu jamę długą zaledwie na trzy metry, na czterdzieści centymetrów szeroką, z pewnością jednak ciągnącą się gdzieś głębiej. Wejście do środka, lecz zbyt małe, aby mógł z niego skorzystać.