Joshua ruszył zatem w przeciwną stronę, obserwując rurki. Innej drogi nie miał.
Tunel dwukrotnie się rozgałęział. Dalej dochodziło się do zbiegu pięciu korytarzy. Większość ścian skuły lody, zwykle pełne gładkich wybrzuszeń. Kilka razy przejście było całkowicie zablokowane, a raz musiał nawet użyć induktora. Rurki niejednokrotnie chowały się pod oszronionymi falami. Tutaj, na dole, zniszczenia były nie mniejsze niż gdzie indziej w habitacie. Powinien uważać.
Półkulista komora mogła niegdyś mieścić centralny bank informacji dla znajdujących się powyżej biur, lecz dzisiaj nie dało się tego stwierdzić z całą pewnością. Rurki, które doprowadziły go aż tutaj, wpełzały do środka poprzez otwarte sklepione przejście, potem rozdzielały się w najwyższym punkcie, trzy metry nad jego głową, by zbiec następnie na dół wzdłuż okrągłych ścian niczym srebrne wręgi. Swego czasu zgromadzono tu wielką ilość sprzętu elektronicznego, wiele szarych kolumn mniej więcej metrowej wysokości z rzędami żeberkowych radiatorów — odpowiedników budowanych przez człowieka regałów z modułami procesorowymi. Niektóre z nich były jeszcze widoczne, choć mocno wyżarte przez próżnię, a ich delikatna, skomplikowana zawartość — nieodwracalnie zdruzgotana, zważywszy na żałosne szczątki sterczące z rumowiska. Zapadła się tutaj niemal połowa stropu, a zwał polipowych odłamków zakrzepł w kształcie niepokojąco wypukłej ściany, jakby lawina wstrzymała się w połowie zejścia.
Gdyby przywrócono tu kiedyś grawitację, całość natychmiast by runęła. Jakiekolwiek siły szalały w tej komorze, gdy rozlatywał się habitat, dokonały potwornych zniszczeń.
Może tego właśnie chcieli, dumał. Doprowadzić do całkowitej ruiny. Zatrzeć wszelkie dowody.
Plecak manewrowy obracał go dookoła, umożliwiając dokładne zbadanie otoczenia. Nad łukiem wejścia pełznął jęzor lepkiej, brunatnej cieczy, skradając się po ścianie, póki spadek temperatury nie zamienił go w twardą, półprzeźroczystą masę. Pod szorstką powierzchnią widoczne były miejscami regularne kontury.
Joshua podfrunął bliżej, próbując nie zwracać uwagi na fale słabości, jakie promieniowały na resztę ciała od zmaltretowanych stóp. Kiedy wędrował korytarzem, dręczył go, mimo programu uspokajającego, rwący ból głowy, czasem też znienacka drżały mu kończyny. Neuronowy nanosystem powiadamiał, że ciepłota kory mózgowej spadła o jeden stopień. Doznał chyba lekkiego szoku. Po powrocie do kosmolotu będzie musiał bezzwłocznie skorzystać z nanonicznych pakietów medycznych. Uśmiechnął się gorzko. Po jakim powrocie? Prawie zapomniał o Samie i Octalu.
Miał wszakże rację w kwestii zamarzniętej cieczy. Patrząc z bliska przy włączonych światłach skafandra, mógł rozróżnić wyraźny kształt jednej z szarych kolumn z układami elektronicznymi. To właśnie na niego tam czekała; czekała cierpliwie od przeszło dwóch i pół tysiąca lat, odkąd Chrystus został przybity do krzyża na prymitywnej, nie oświeconej Ziemi — wspaniale zabezpieczona w brudnym lodzie przed podstępnym rozpadem, który nękał Pierścień Ruin. Tyle układów scalonych, tyle kryształów pamięci, a wszystko to uśpione w oczekiwaniu na strumień elektronów.
Jego wielkie znalezisko!
Teraz już musiał tylko wrócić do Tranquillity.
Nikt nie przesyłał żadnych danych w paśmie komunikacyjnym, kiedy Joshua przycupnął przy końcu korytarza; blok nadawczo — odbiorczy skafandra wyłapywał jedynie zwyczajne trzaski i szumy emitowane przez Mirczusko. Po wycofaniu się z polipowej komory Joshua doświadczył dziwnego uczucia radości, mogąc znów zobaczyć Pierścień Ruin. Wnet jednak zaczął tracić nadzieję. Zamiast niej czuł, jak mimo programów uspokajających, które wprawiały umysł w lekkie otępienie, narasta w nim rozpaczliwa determinacja.
Z tego miejsca nie dało się dojrzeć kosmolotu ani „Madeeira”: czternaście metrów dzieliło zakończenie korytarza od wierzchniej warstwy glebowej. Patrząc w dół tej robaczej jamki w ścianie urwiska, Joshua widział trzydzieści pięć metrów niżej żółtobrunatną krzemową powłokę. Wolał nie myśleć o sile, która zdołała wyrwać kawał tej grubości z tą samą łatwością, z jaką on odgryzał kęs bułki.
Na tę część powierzchni bryły padały promienie słońca. Blado — cytrynową poświatę ożywiały migotliwe, ruchliwe cienie, rzucane przez gromady przelatujących cząsteczek. System inercjalnego naprowadzania wyświetlił mu przed oczami wektor kierunkowy w postaci jasnego, pomarańczowego tunelu, rozciągniętego do jakiegoś niewidocznego punktu w Pierścieniu Ruin. Joshua przesłał charakterystykę trajektorii plecakowi manewrowemu; zapaliły się natychmiast dysze, odrzucając go delikatnie od wylotu korytarza, pchając w ciszy wzdłuż wyimaginowanego tunelu.
Dopiero gdy oddalił się na półtora kilometra od swej kryjówki w popękanej skorupie, zmienił kierunek i pod dużym kątem względem dotychczasowego kursu ruszył w stronę słońca. Plecak działał bez przerwy, Joshua więc coraz szybciej oddalał się od Mirczuska.
Wyższa orbita wiązała się z dłuższym czasem obiegu wokół planety. Kiedy się zatrzymał, nadal znajdował się w tym samym położeniu kątowym co „Madeeir” i odłam skorupy, lecz pięć kilometrów wyżej. Na niższej, szybszej orbicie statek i skorupa zaczęły go wyprzedzać.
Nawet ich nie widział. Pięciokilometrowa warstwa cząsteczek tworzyła dla sensorów równie skuteczną przeszkodę co emisja z wojskowych urządzeń zakłócających. Neuronowy nanosystem wyświetlał mu graficzną nakładkę, na której czerwone kółeczko oznaczało bryłę skorupy — gdyby nie ona, przepadłby z kretesem.
Nigdy jeszcze nie oddalił się tak od kosmolotu, nigdy tak boleśnie nie doskwierała mu samotność.
Blok nadawczo — odbiorczy opancerzonego skafandra zaczął odbierać pierwsze strzępy datawizyjnej rozmowy Sama i Octala, niezrozumiałe serie kodu cyfrowego z osobliwym efektem pogłosu.
Ucieszony z tej miłej odmiany, Joshua spróbował odszyfrować sygnały. Jego wszechświat wydawał się zapełniać liczbami, ulegającymi nagłym przeobrażeniom konstelacjami bezbarwnych cyfr, gdy jeden po drugim ładował kolejne programy porównawcze, szukając prawidłowości.
— …niemożliwe. Zostały wzmocnione dla bezpieczeństwa przy lądowaniu, trudno powiedzieć… na planecie. Induktor termiczny tylko by wyżarzył… — Był to przekaz datawizyjny Octala, rejestrowany w bloku nadawczo — odbiorczym skafandra. Octal miał pięćdziesiąt dwa lata, a więc był młodszy od Neevesa, który pewnie siedział sobie wygodnie na statku, kierując pracą kolegi zabierającego się do splądrowania kosmolotu.
Dreszcz przebiegł po piersi Joshuy. Chłód panujący w otoczeniu gazowego olbrzyma zaczynał przenikać powłokę skafandra SIL.
Przekaz Sama:
— …na ogonie, gdzie zbiorniki… wszystko większe będzie musiało…
Przekaz Octala:
— Już jestem. Widzę jakąś platformę załadunkową, której… nie może być…
To cichli, to przebijali się przez zakłócenia, wymieniając opinie, czasem się sprzeczając. Sam sprawiał wrażenie przekonanego, że Joshua chowa na pokładzie jakieś cenne znalezisko. On tymczasem słuchał tego oszołomiony, gdy „Madeeir” dryfował w dal.
Wszystko toczyło się tak wolno, jakby czas się rozciągnął.
Opodal przesunęła się gruda czystego lodu wielkości dłoni. Wewnątrz zakrzepła pomaranczowoturkusowa rybka o trzech oczach i trójkątnym, podobnym do dzioba pyszczku. Patrzyła zdumiona, jak gdyby świadoma strasznego losu, płynąc wzdłuż swej wiekuistej drogi migracyjnej. Po chwili zniknęła z pola widzenia Joshuy — był zbyt odrętwiały, aby spróbować ją pochwycić. Przepadła na zawsze.