Przeklinając pod nosem, wywlókł z ładowni McBoeinga kolejną skrzynię z narzędziami stolarskimi i zaniósł ją do ciężarówki.
Gdy zesłańcy uporali się z wyładunkiem i rozpoczęli długą wędrówkę do Durringham, z zachodu napłynęły chmury, przynosząc ciepły, rzęsisty deszcz. Quinn wcale się nie zdziwił, gdy stwierdził, że jego szary kombinezon nie jest nieprzemakalny.
Biuro kierownika Działu Rejestracji Imigrantów mieściło się w budynku administracyjnym przylegającym do centrum kontroli ruchu lotniczego na kosmodromie. Była to wydłużona, prostokątna budowla z płaskim dachem, zmontowana z ezystakowych paneli nałożonych na metalowy szkielet. Powstała przed dwudziestu pięciu laty, kiedy przybyli pierwsi osadnicy. Ojej wieku świadczyły smętne, surowe wykończenia. Pomieszczenia biurowe na Lalonde nie znały nawet konstrukcji z programowalnego silikonu, pomyślał Darcy posępnie; zaprojektowane na Lunie struktury dawały przynajmniej namiastkę komfortowego życia. Jeśli kiedykolwiek oszczędzano przy zakładaniu kolonii, to na pewno na Lalonde.
W biurze działała jednak zasilana z ogniw słonecznych klimatyzacja. Temperatura była tu na szczęście niższa, lecz wilgotność powietrza pozostawała bez zmian.
Darcy siedział na kanapie, zajęty przeglądaniem kart podróżnych, których pozbyła się najświeższa tura kolonistów w zamian za nowe obywatelstwo i dyski kredytowe. Statek przywiózł pięć i pół tysiąca ludzi z Ziemi — pięć i pół tysiąca straceńców, marzycieli i kryminalistów rozpuszczonych po świecie, aby mogli zniszczyć kolejną planetę w imię szczytnych ideałów. Po sześćdziesięciu latach w służbach wywiadowczych edenistów Darcy nie umiał myśleć o adamistach inaczej. I tacy się upierają, że to oni są normalni, pomyślał zgryźliwie. Co i rusz wymawiają ci bezbożne zdziwaczenie.
Wprowadził zapis kolejnej karty do bloku procesorowego, zerkając przelotnie na hologram. Dość przystojny dwudziestojednoletni mężczyzna o kamiennej twarzy i oczach pałających nienawiścią i strachem. Quinn Dexter, zesłaniec. Chwiejący się na kolanie Darcy’ego blok procesorowy nie rozpoznał imienia.
Odrzucił kartę na rosnący stos jej podobnych. Sięgnął po następną.
— Nigdy mi tego nie wytłumaczyłeś — odezwał się Nico Fnhagen zza biurka. — Czego wy właściwie szukacie?
Darcy podniósł wzrok. Nico Frihagen pełnił na Lalonde funkcję registratora, choć był to zbyt szumny tytuł jak dla osoby zatrudnionej w dziale administracji cywilnej, która przez większość czasu grzebie w papierkach. Zbliżał się już do sześćdziesiątki, miał klasyczne słowiańskie rysy, obwisłe policzki i przerzedzone włosy z łysiną na czole. Darcy podejrzewał, że jego przodkowie dość wstrzemięźliwie korzystali z dobrodziejstw genetycznych modyfikacji. Rozleniwiony służbista popijał z puszki piwo, które na pewno nie było rozlewane na tej planecie, a więc zostało skradzione z bagażu któregoś niczego nie podejrzewającego kolonisty.
Personel kosmodromu robił złote interesy, grabiąc mienie nowych osadników. Nico Frihagen był ważnym ogniwem tego szwindlu: karty podróżne kolonistów zawierały listę wszystkiego, co z sobą przywozili.
Owa gorliwość, z jaką wpychał nos do koryta, czyniła z registratora idealnego partnera dla agentów edenistów. Za okrągłe pięćset fuzjodolarów miesięcznie Darcy i jego współpracowniczka Lori przeglądali personalia imigrantów bez potrzeby szukania dostępu do cywilnych banków danych kolonii.
Szczegóły dotyczące imigrantów były dość ubogie; Towarzystwo Rozwoju Lalonde nie przejmowało się, kto zasiedla planetę, byleby pokrył koszty przelotu i uiścił opłatę rejestracyjną. Towarzystwo miało określić wysokość dywidendy nie wcześniej niż za sto lat, kiedy liczba ludności osiągnie sto milionów, a rozwinięte ośrodki przemysłowe zastąpią dominujące na początku rolnictwo. Planety zawsze wymagały długoterminowych inwestycji.
Jednakże Darcy i Lori wytrwale przekopywali się przez zwały informacji. Rutynowa procedura. Poza tym ktoś mógłby stać się nieostrożny.
— Skąd to nagłe zainteresowanie? Pytano cię o to? — zabrała głos Lori z drugiego końca kanapy. Siedemdziesięciotrzyletnia kobieta z prostymi, kasztanowymi włosami wyglądała na znacznie młodszą od Frihagena. Nie miała wysmukłej figury, tak charakterystycznej dla większości edenistów, w czym też przypominała Darcy’ego, dzięki czemu oboje świetnie się nadawali do tajnych działań operacyjnych.
— Nie. — Nico Frihagen potrząsnął puszką. — Ale siedzicie w tym już od trzech lat, do licha, pewnie nawet dłużej, niż przypuszczam. Nie o forsę wam chodzi, dla takich jak wy pieniądze niewiele znaczą. Czas jest dla was cenniejszy. A to znaczy, że musicie szukać kogoś naprawdę ważnego.
— Niezupełnie — odparła Lori. — Nie poszukujemy konkretnej osoby, ale człowieka o pewnych cechach.
— Niezły wykręt — pochwalił ją Darcy bezgłośnie.
— I oby to mu wystarczyło — odpowiedziała.
Nico Frihagen pociągnął głęboki haust piwa.
— Jakich cechach?
Darcy uniósł swój osobisty blok procesorowy.
— Tutaj zapisane są wszystkie parametry. Dostępne dla każdego, kto chce się zapoznać ze szczegółami. Myślisz, Nico, że chcesz się z nimi zapoznać?
— Nie. Tak tylko się zastanawiałem. Krążą pewne pogłoski, to wszystko.
— Jakie pogłoski, Nico?
Nico Frihagen wyjrzał przez okno, aby popatrzeć na brygadę zesłańców zajętych rozładunkiem McBoeinga BDA-9008.
— Chodzi o jakichś osadników, którzy zaginęli bez śladu w górze rzeki. Kilka rodzin z hrabstwa Schuster. Szeryfowie bezskutecznie przetrząsali okolicę; żadnych śladów walki, żadnych ciał.
Tylko opuszczone domy.
— Gdzie leży to całe hrabstwo Schuster? — zdziwiła się Lori.
Darcy wysłał pytanie do technobiotycznego procesora w swym bloku, zaraz też ujrzał przed oczami błyszczącą mapę dorzecza Juliffe. Hrabstwo Schuster lśniło bursztynową poświatą — zajmowało rozległy obszar ziemi o kształcie zbliżonym do prostokąta; granica hrabstwa na pewnym odcinku przebiegała wzdłuż rzeki Quallheim, jednego z setek dopływów Juliffe.
— Jak już powiedział Nico, daleko w górze rzeki. Ponad tysiąc kilometrów stąd. To ziemie niedawno przekazane pod osadnictwo.
— Może jakieś wielkie zwierzę? Krokolew lub nawet coś, czego nie odkryła ekipa dokonująca analizy ekosystemu?
— Może. — Darcy jednak w to nie wierzył. — A więc jakie słyszałeś pogłoski, Nico? Co mówią ludzie?
— Niewiele, na razie mało kto o tym wie. Gubernator wolałby wyciszyć całą sprawę, żeby nie wybuchły zamieszki wokół wsi Tyrataków. Założyli osiedla po drugiej stronie sawanny graniczącej z hrabstwem Schuster. Szeryf okręgowy nie złożyła oficjalnego doniesienia ze strachu, żeby nie obarczono ich winą. Gospodarstwa zaklasyfikowano jako opuszczone.
— Kiedy to się stało? — spytała Lori.
— Ze dwa tygodnie temu.
— Trudno cokolwiek stwierdzić — powiedziała Lori.
— To wystarczająco odludne miejsce. Mógłby tam się zaszyć.
— Przyznaję. Ale na co mu garstka prymitywnych farmerów?
— Nie sposób zgadnąć.