— Przekonamy się na miejscu?
— Niby o czym? Że gospodarstwa naprawdę są opuszczone? Nie możemy wałęsać się po dżungli w poszukiwaniu kilku rodzin, które złamały warunki kontraktu. A niech to, gdybyś mnie zapędził w środek tej dziczy, pewnie też chciałabym dać nogę.
— Nadal twierdzę, że to dziwne. Jeżeli użalali się na swój los, miejscowy szeryf powinien o tym wiedzieć.
— Owszem. Ale nawet jeśli zaraz wyruszymy, podróż do hrabstwa Schuster zajmie nam dwa lub trzy tygodnie. A po miesiącu wszelkie ślady będą już zatarte. Czyżbyś był aż tak dobrym tropicielem w dżungli?
— Można wyciągnąć z kapsuły zerowej Abrahama i Catlin.
Niech przeprowadzą zwiad.
Darcy rozważał poszczególne opcje. Abraham i Catlin, ich orły, miały udoskonalone zmysły, mimo to jednak posyłanie ich bez chociażby podstawowej znajomości terenu, na którym przebywać mogliby zaginieni, wydawało się pozbawione sensu. Przetrząśnięcie samego tylko hrabstwa Schuster potrwałoby z pół roku. Dysponując większą liczbą agentów, pewnie by się zgodził, ale nie w przypadku, gdy mogli liczyć tylko na siebie. Inwigilacja przybywających na Lalonde imigrantów była kontrowersyjnym działaniem, opartym na nie potwierdzonym meldunku sprzed blisko czterdziestu lat, jakoby Laton zakupił kopię oryginalnego raportu ekipy badającej tutejsze warunki ekologiczne. Zapuszczanie się na tej jednej podstawie na dzikie tereny nie wchodziło w rachubę.
— Nie — odmówił niechętnie. — Jak znajdziemy świeży trop, wtedy je wypuścimy. Za miesiąc przylatuje statek gwiezdny z Jospoola. Poproszę kapitana o wykonanie szczegółowych zdjęć hrabstwa Schuster.
— W porządku, ty tu jesteś szefem.
Przesłał mentalny wizerunek uśmiechu. Tak długo już z sobą pracowali, że rangi miały dla nich jedynie symboliczne znaczenie.
— Dzięki za informację — zwrócił się Darcy do Frihagena.
— Przyda wam się na coś?
— Możliwe. Twoją przysługę na pewno docenimy.
— Dziękuję. — Nico Frihagen uśmiechnął się blado i łyknął piwa.
— Odrażająca szumowina — zauważyła Lori.
— Będziemy ci jeszcze bardziej wdzięczni, jeśli dasz nam znać o dalszych zaginięciach — rzekł Darcy.
Nico Frihagen przechylił puszkę w jego stronę.
— Będę się starał.
Darcy wybrał kolejną kartę podróżną. Na górze widniało nazwisko Marie Skibbow; atrakcyjna nastolatka uśmiechała się do niego wyzywająco z hologramu. Rodziców czeka więc kilka piekielnych lat, pomyślał. Za przybrudzonym oknem gęste, szare chmury zbierały się nad zachodnim widnokręgiem.
Szeroki pas drogi łączącej Durringham z kosmodromem, wysypanej bladoróżowymi okruchami skalnymi, przecinał na przestrzał zwartą dżunglę. Ojciec Horst Elwes maszerował w stronę stolicy na tyle raźno, na ile mu pozwalały opuchnięte stopy; podejrzewał, że całe pięty ma już pokryte pęcherzami. Raz po raz kierował badawcze spojrzenie na chmury gromadzące się ponad rozkołysanymi wierzchołkami drzew, mając nadzieję, że deszcz się wstrzyma, póki nie dotrą do przejściowej sypialni.
Spośród kamyków unosiły się wiotkie pasemka pary. Panował nieznośny upał, wąska szczelina w puszczy zdawała się zachowywać jak soczewka dla promieni słońca. Na skraj drogi wdzierał się kobierzec krzaczastej trawy. Wegetacja przebiegała na Lalonde w iście zawrotnym tempie. Powietrze wypełniały trele ptaków, ich dźwięczne szczebiotanie nigdy nie milkło. To pewnie gniazdółki, pomyślał, szperając w pamięciowym leksykonie miejscowych stworzeń, w który wyposażył go kościół, nim opuścił Ziemię. Miały rozmiary zbliżone do ziemskich bażantów i jaskrawe, szkarłatne upierzenie. Jadalne, lecz nie polecane — informowała Horsta owa sztuczna pamięć.
Na drodze panował słaby ruch. Wysłużone ciężarówki przetaczały się w obu kierunkach, wożąc drewniane klatki i staroświeckie kompozytowe skrzynie wyładowane najczęściej sprzętem kolonistów.
Pracownicy kosmodromu jeździli na motorowerach o szerokich oponach z głębokim bieżnikiem, piszcząc klaksonami i pokrzykując do dziewcząt. Także kilka furmanek minęło ich z turkotem.
Horst patrzył z nie ukrywanym podziwem na rosłe zwierzęta. Nigdy me odwiedził zoo w arkologii na Ziemi. Czyż to nie dziwne, że spotykał je po raz pierwszy na planecie odległej o ponad trzysta lat świetlnych od ich miejsca narodzin? I jak udawało im się wytrzymać w tym skwarze mimo grubej sierści?
Grupa numer 7, do której należał, liczyła pięćset osób. Wszyscy wyruszyli jednocześnie zwartą gromadą pod przewodnictwem urzędniczki LDC, gawędząc wesoło. Teraz jednak, po przejściu pierwszych kilometrów, rozciągnęli się markotni w wydłużoną linię. Horst człapał w ogonie. Stawy zaczynały protestować i trzeszczeć, czuł olbrzymie pragnienie, jakkolwiek powietrze było przesycone wilgocią. Większość mężczyzn pościągała koszule i bluzy kombinezonów, zawiązując je w pasie. Podobnie zrobiło kilka kobiet. Zauważył, że wszyscy tubylcy na motorowerach noszą szorty i cieniutkie podkoszulki. Również ich opiekunka nosiła lekką odzież.
Przystanął, przez chwilę zdumiony tym, ile krwi odpływa mu z policzków, a następnie przekręcił o pełne dziewięćdziesiąt stopni zaczep uszczelniający pod szyją. Przód bluzy otworzył się natychmiast, odsłaniając cienki, niebieskawy podkoszulek, teraz zabarwiony przez pot na ciemniejszy odcień. Ten lekki, delikatny jak jedwab ubiór zdawał egzamin na pokładzie statku lub nawet w arkologii, ale zapewniał śmiesznie mizerną ochronę przed działaniem dziewiczej przyrody. Gdzieś na łączach telekomunikacyjnych musiały wystąpić usterki, bo koloniści nie przybywali tu w takim ubraniu chyba przez dwadzieścia pięć lat!
Przyglądała mu się uważnie dziewczynka w wieku około jedenastu lat. Miała charakterystyczną dla dzieci twarz aniołka i jasne włosy opadające na ramiona, zebrane w dwa spięte czerwonymi kokardkami warkocze. Spostrzegł z zaskoczeniem, że nosi solidne, sięgające nad kostki buty traperskie, luźne żółte szorty i białą bawełnianą koszulkę. Kark dziewczynki osłaniał zielony filcowy kapelusz o szerokim rondzie. Horst obdarzył ją odruchowym uśmiechem.
— Cześć, co u ciebie? Czemu nie wsiadłaś w porcie do autobusu? — zapytał.
Wykrzywiła twarz, oburzona.
— Nie jestem małym dzieckiem!
— Tego nie powiedziałem. Ale mogłaś zbajerować urzędnika spółki założycielskiej, żeby cię podrzucili. Ja przynajmniej, mając okazję, tak właśnie bym postąpił.
Pobiegła oczami w stronę białego krzyżyka na rękawie jego koszulki.
— Ale pan jest księdzem.
— Ojcem Horstem Elwesem, twoim księdzem, jeśli należysz do grupy numer 7.
— Tak, ale proszenie o miejsce w autobusie byłoby nieuczciwe — upierała się.
— Byłoby rozsądne. I jestem pewien, że Jezus by cię zrozumiał.
Dzień wydał się Horstowi piękniejszy, gdy uśmiechnęła się szeroko.
— Pan nie jest w ogóle podobny do ojca Varhoosa, którego pamiętam z domu.
— Czy to dobrze?
— O, tak. — Pokiwała głową energicznie.
— Gdzie twoja rodzina?
— Jestem tylko ja i mama. — Dziewczynka wskazała na idącą w ich kierunku kobietę, która miała ponad trzydzieści lat, czerstwą twarz i włosy tego samego koloru co córka. Na widok jej krzepkiej figury Horst westchnął za tym, co nigdy nie mogło się ziścić. Nie to, żeby Zunifikowany Kościół Chrześcijański zabraniał kapłanom wstępowania w związki małżeńskie, lecz nawet w kwiecie wieku, przed dwudziestu laty, Horst dźwigał na sobie zbędne kilogramy.
Obecnie koledzy nazywali go pieszczotliwie misiem, mimo że każdą kalorię traktował jak niebezpiecznego wirusa.