Wziąwszy pod uwagę uwarunkowania kulturowe innych planet pierwszego stadium zasiedlania, a także procedury ściągania osadników, wywodzących się w tym sektorze głównie z południowo-wschodniej Azji, zarząd LDC postanowił skoncentrować się na ludności o eurochrześcijańskim rodowodzie, aby zapewnić sobie odpowiednio wysoki napływ imigrantów. Powstała ze wszech miar demokratyczna konstytucja, mająca wejść w życie jeszcze w pierwszym stuleciu rozwoju planety; Towarzystwo zobowiązało się przekazać uprawnienia administracji cywilnej wybranym w drodze elekcji radom, a władzę, po upływie stu lat, kongresowi i prezydentowi.
Teoria zakładała, że zanim ten proces dobiegnie końca, na Lalonde rozwinie się wielkoprzemysłowa technika, a LDC będzie największym udziałowcem we wszystkich komercyjnych przedsięwzięciach na planecie. Dopiero wtedy Towarzystwo zacznie osiągać prawdziwe dochody.
W fazie wstępnej frachtowce gwiezdne dostarczyły na niską orbitę trzydzieści pięć kontenerów zrzutowych: przysadzistych, stożkowatych obiektów przeznaczonych do wejścia w atmosferę, wyładowanych po brzegi ciężką maszynerią, prowiantem, paliwem, pojazdami naziemnymi i prefabrykowanymi sekcjami pasa startowego. Kontenery, wyhamowane do prędkości mniejszej niż pierwsza prędkość kosmiczna, zaczęły po kolei spadać ku dżungli długim, płomienistym łukiem. Sygnały naprowadzające skierowały je na południowy brzeg Juliffe, gdzie wylądowały w linii długiej na piętnaście kilometrów.
Każdy kontener zrzutowy miał trzydzieści metrów wysokości i piętnaście szerokości u podstawy, a ważył z ładunkiem trzysta pięćdziesiąt ton. Niewielkie stateczniki kierunkowe przeprowadzały je przez atmosferę z rozsądną dokładnością, póki nie znalazły się siedemset metrów nad ziemią, poruszając się teraz z prędkością poddźwiękową. Ostatnie kilkaset metrów przebywały zawieszone na pękach ośmiu gigantycznych spadochronów, dzięki którym lądowanie przypominało kontrolowane zderzenie w oczach nielicznego personelu obsługi lotów, który obserwował z bezpiecznej odległości przebieg całej operacji. Kontenery zaprojektowano do podróży w jedną stronę: gdzie wylądowały, tam zostały.
Brygady montażowe dotarły do nich małymi kosmolotami i rozpoczęły wyładunek. Po opróżnieniu mogły już pełnić funkcję szczelnych pomieszczeń dla rodzin montażystów i biur urzędników administracji cywilnej gubernatora.
Otaczającą kontenery dżunglę natychmiast zrównano z ziemią; strategia palenia i wycinania dała w efekcie szeroki pokos zmaltretowanej roślinności i zwęglonych zwierząt. W podobny sposób zdobyto miejsce na przyszły kosmodrom. Kiedy powstały pasy startowe, na pokładzie McBoeingów przybyła druga tura robotników, a z nimi dodatkowy sprzęt. Ci musieli budować mieszkania od podstaw, do czego wykorzystali pnie drzew gęsto porozrzucane przez swoich poprzedników. Wokół kontenerów wyrastały jak grzyby po deszczu pierścienie prymitywnych drewnianych chat, przypominających tratwy na morzu błota. Odarta z zarośli czarnoziemna gleba wskutek nieustającego ruchu ciężkich pojazdów i codziennych deszczów przekształciła się w cuchnącą maź, grubą miejscami na ponad pół metra. Kruszarki harowały bez wytchnienia, miażdżąc kamienie dwadzieścia sześć godzin na dobę, nie nadążały jednak z dostarczaniem tłucznia potrzebnego do utwardzania błotnistych dróg rozrastającego się miasta.
Widok z podrapanego i umazanego glonami okna w biurze Ralpha Hiltcha, na drugim piętrze kontenera mieszczącego ambasadę Kulu, ukazywał mu skąpane w promieniach słońca dylowe dachy Durringham, rozrzucone po lekko falistym terenie nad rzeką. Przy rozbudowie miasta nie uwzględniano żadnego sensownego rozmieszczenia ulic. Durringham wyrósł jak wrzód, zamiast powstać w zgodzie z logicznym planem. Podejrzewał, że nawet osiemnastowieczne miasta na Ziemi miały w sobie więcej uroku.
Lalonde było już czwartą planetą, na której objął placówkę, lecz nigdy dotąd nie widział czegoś tak prymitywnego. Poplamione korpusy kontenerów zrzutowych wznosiły się nad niechlujną okolicą niby tajemnicze świątynie, połączone z ruderami miasta pajęczą siecią czarnych kabli rozpiętych od słupa do słupa. Wewnętrzne generatory termojądrowe kontenerów zaspokajały dziewięćdziesiąt procent zapotrzebowania planety na energię elektryczną, wobec czego miasto było od nich całkowicie uzależnione.
Ponieważ Królewski Bank Kulu wykupił dwuprocentowy pakiet udziałów w LDC, gdy tylko zakończył się pierwszy etap kolonizacji, Ministerstwo Spraw Zagranicznych Kulu otrzymało kontener dla swoich urzędników, przejmując pomieszczenia po pracownikach Wydziału Klasyfikacji Owoców Autochtonicznych.
Ralph Hiltch był wdzięczny za tamten zręczny manewr polityczny sprzed dwudziestu lat; dzięki niemu otrzymał gabinet z klimatyzacją, a obok malutkie dwupokojowe mieszkanko. Jako attache handlowemu, przysługiwało mu wygodniejsze mieszkanie w rezydencjalnym budynku ambasady, ale że pełnił równocześnie funkcję kierownika działającej na Lalonde placówki ESA, Agencji Bezpieczeństwa Zewnętrznego, potrzebował bezpiecznego lokum, jakie zapewnić mu mogła tylko karbotanowa konstrukcja starego kontenera. Poza tym, jak wszystko w Durringham, budynek rezydencjalny zbudowany był z drewna, a więc gnił i przeciekał.
Obserwował nieprzeniknioną, srebrzystoszarą kurtynę deszczu, która zbliżała się od strony morza. Wąska linia zieleni oznaczająca skraj dżungli bladła stopniowo nad dachami domostw. Już druga ulewa tego dnia. Naprzeciwko biurka jeden z pięciu ekranów ściennych pokazywał w czasie rzeczywistym obraz satelitarny Amanska wraz ze skrawkiem oceanu zasnutym spiralnymi ramionami chmur. Oceniał okiem znawcy, że deszcz ustanie nie prędzej niż za półtorej godziny.
Ralph odchylił się na oparcie krzesła i przyjrzał człowiekowi, który siedział skupiony po drugiej stronie biurka. Maki Gruter nawet nie drgnął pod jego twardym spojrzeniem. Był dwudziestoośmioletnim menadżerem trzeciego stopnia, zatrudnionym w Biurze Transportu. Miał na sobie szarobrązowe szorty i zieloną koszulkę, cytrynowy sztormiak przewiesił przez oparcie krzesła. Jak niemal każdego w administracji cywilnej na Lalonde, i jego można było kupić, albowiem wszyscy bez wyjątku urzędnicy uważali swój pobyt na tym odludnym świecie jako okazję do żerowania zarówno na LCD, jak i kolonistach. Ralph zwerbował Grutera przed dwu i pół laty, miesiąc po swoim przylocie. I nie musiał zarzucać jakichś specjalnych sieci, wystarczyło po prostu wybrać kogoś z chmary gorliwych ochotników. Bywało, że tęsknił za spotkaniem z urzędnikiem odpornym na zapach wszechpotężnego fuzjodolara. Kiedy za trzy lata skończy się jego praca na Lalonde, będzie musiał przejść wiele kursów odświeżających. Tak łatwo było tutaj zatracić człowieczeństwo.
Czasami wręcz się zastanawiał, dlaczego Agencja przystąpiła do operacji na planecie, która stawała się dżunglą zaludnioną przez psychopatycznych neandertalczyków. Jednakże Lalonde znajdowało się w odległości zaledwie dwudziestu dwóch lat świetlnych od księstwa Ombey — układu słonecznego, który królestwo Kulu objęło niedawno swoją władzą, a który sam dopiero co przeszedł drugie stadium rozwoju. Rządząca dynastia Saldanów chciała mieć pewność, że Lalonde nie przystąpi do wrogich jej frakcji. Ralph i jego współpracownicy zostali przydzieleni do obserwowania politycznych przeobrażeń w kolonii, a w razie potrzeby potajemnego wspierania aspirantów o zbieżnych poglądach — pieniędzmi bądź faktami obciążającymi rywali, czymkolwiek, o co by poprosili.
We wczesnym okresie samorządności krystalizowała się scena polityczna na następne wieki, toteż Agencja starała się ze wszystkich sił, ażeby pierwsi wybrani przywódcy byli ideologicznie spokrewnieni z politykami Królestwa. Słowem, miał powstać rząd marionetkowy.