A tymczasem osa bojowa zbliżająca się do „Beezlinga” z przyspieszeniem 46 g przeanalizowała formację mechanicznych obrońców, która pędziła jej na spotkanie. Do boju przystąpiły rakiety i urządzenia zakłócające działanie systemów teleelektrycznych, prowadząc przez dziesiątą część sekundy strategię zmiennych uników i zasadzek. Napastnik się przebił, tylko jeden obrońca pozostał między nim a okrętem kosmicznym; leciał wprawdzie w jego kierunku, lecz wolno: dopiero co opuścił prowadnicę wyrzutni, jego przyspieszenie wynosiło zaledwie 20 g.
Kyle Prager uzyskał dane dotyczące rozwoju sytuacji. Pozycje czarnych jastrzębi i trajektorie ich lotu. Rezultaty działań myśliwców bezpilotowych. Ewentualne rezerwy. Wszystko to brał pod uwagę jego umysł wspomagany programem taktycznym. Dowódca powziął decyzję: połowę pozostających w odwodzie os przeznaczył do zadań ofensywnych.
Huknęło jak w dzwonie, kiedy wystrzeliły.
W odległości stu pięćdziesięciu kilometrów od upatrzonej zdobyczy procesory sterujące nacierającej osy bojowej obliczyły, że zanim dopadnie okręt, zostanie jednak przechwycona. Dokonała więc szybkiego przeglądu dostępnych opcji i jedną z nich wybrała.
W odległości stu dwudziestu kilometrów wydała polecenie odcięcia zasilania swoich siedmiu komór utrzymania antymaterii.
W odległości dziewięćdziesięciu kilometrów wyłączyło się pole magnetyczne pierwszej z nich. Olbrzymie przyspieszenie zrobiło swoje: bryła zamarzniętej antymaterii uderzyła w tylną ściankę.
Na długo przed tym, jak doszło do zetknięcia, wyłączyło się pole magnetyczne drugiej komory. W ciągu stu pikosekund wszystkie zostały odłączone od zasilania, co dało w efekcie falę uderzeniową o z góry założonym kształcie.
W odległości osiemdziesięciu ośmiu kilometrów bryły antymaterii unicestwiły w procesie anihilacji równoważną ilość materii i nastąpiło wyzwolenie tytanicznej energii. Wytworzona w ten sposób włócznia plazmy, tysiąckroć gorętsza niż wnętrze gwiazdy, pędziła w kierunku „Beezlinga” z prędkością relatywistyczną.
Kiedy strumień zdysocjowanych jonów ugodził w okręt, zespoły czujników i panele termozrzutu momentalnie wyparowały.
Generatory sił wiążących molekuły robiły, co mogły, aby nie dopuścić do uszkodzenia krzemowego kadłuba okrętu, lecz wobec tak dzikiej napaści ich wysiłek okazał się daremny. Przebicie nastąpiło jednocześnie w kilkunastu miejscach. Do wnętrza wlała się plazma, przetaczając się po złożonych, delikatnych systemach niczym płomień lampy lutowniczej po kryształkach śniegu.
Okrutny los nie oszczędził tego dnia „Beezlinga”. Jeden ze strumieni plazmy trafił w zbiornik z deuterem, stopił piankę izolacyjną i tytanową powłokę. Ciecz kriogeniczna, poddana działaniu wysokiego ciśnienia, przeszła do swego naturalnego stanu gazowego, rozrywając zbiornik i rozrzucając na wszystkie strony odłamki. Ośmiometrowy fragment kadłuba odgiął się na zewnątrz, a pomiędzy zdartymi krzemowymi strzępami trysnął ku gwiazdom wulkaniczny gejzer deuteru.
Eksplozje os bojowych nadal zalewały najbliższą przestrzeń powodzią światła i cząstek elementarnych. Niczym ranny ptak, „Beezling” kręcił się bezwładnie z dziurawym kadłubem i uszkodzonym napędem w samym centrum coraz szerszego obłoku zniszczeń.
Dowódcy trzech atakujących czarnych jastrzębi obserwowali, jak ostatnia gromada os bojowych „Beezlinga” obiera kurs na ich okręty i przecina przestrzeń w akcie zemsty. Tysiące kilometrów dalej ich towarzysz zaliczył decydujące trafienie, unieruchamiając „Chengho”. A tymczasem osy „Beezlinga” pokonały już połowę dystansu dzielącego je od celu.
Komórki modelowania energii wywarły ogromny nacisk na strukturę przestrzeni i czarne jastrzębie wśliznęły się w otwarte tunele, domykając za sobą wloty. Osy bojowe „Beezlinga” zgubiły ślad swoich niedoszłych ofiar; procesory sterujące skanowały przestrzeń w coraz większym promieniu, na próżno starając się odnaleźć zaginione sygnały. Myśliwce bezpilotowe mknęły więc dalej i dalej, pozostawiając za sobą unieruchomiony okręt wojenny.
Powrót do rzeczywistości nie byt aż taki przyjemny, nawet jeśli oznaczał, że doktor Alkad Mzu ciągle żyła. Ból lewej nogi przyprawiał o mdłości. Pamiętała trzask pękającej kości, gdy staw kolanowy wreszcie nie wytrzymał. Potem nastąpiły gwałtowne zmiany sił bezwładności, równie męczące co wymyślne tortury zadawane przez kata. Neuronowy nanosystem w znacznej mierze uśmierzył ból, lecz ostatnie wstrząsy „Beezlinga” sprawiły, że wokół niej zamknęła się błogosławiona pustka.
Matko Boska, jakim cudem udało się nam przetrwać?
A przecież była świadoma tego, że jeśli misja zakończy się fiaskiem, to śmierć się o nią upomni. Dzięki pracy na garissańskim uniwersytecie wiedziała, jak wielkie energie wchodzą w grę podczas wykonywanego przez statek skoku ZTT i z czym wiązałaby się jakakolwiek niestabilność w węzłach modelujących. Doświadczona załoga nie wydawała się tym szczególnie przejmować… albo też potrafiła lepiej skrywać swe uczucia. Wiedziała również, że jest raczej mało prawdopodobne, aby zostali przechwyceni przez okręt omutańskiej floty, kiedy już „Beezling” wynurzy się przy docelowej gwieździe. Jednakże nawet to nie byłoby aż takie złe: gdyby osa bojowa przedarła się przez pole obronne „Beezlinga”, koniec nastąpiłby błyskawicznie. Liczyła się nawet z ewentualnością, że „Alchemik” ulegnie awarii… Ale coś takiego? Osaczona w bezkresnej pustce, nie przygotowana fizycznie ani psychicznie, by jednak o włos uniknąć śmierci. Jakżeż Matka Boska mogła pozwolić na taką okropność? Chyba że i ona lękała się „Alchemika”…
Szczątkowe wykresy wdzierały się z uporem w jej skołatane myśli. Odcinki wektorów schodziły się w odległości trzydziestu siedmiu tysięcy kilometrów w punkcie o współrzędnych zakładanego skoku. Omuta była maleńką, trudną do zauważenia gwiazdką, dokładnie w jednej linii z punktem skoku. Jeszcze dwa takie przemieszczenia i dotarliby do obłoku Oorta miejscowego układu — sfery wypełnionej chmurami pyłu lodowego i jądrami drzemiących komet, która wyznacza granicę oddziaływania pola grawitacyjnego słońca. Zbliżali się z kierunku galaktycznej północy, daleko od płaszczyzny ekliptyki, aby uniknąć zdemaskowania.
Pomagała zaplanować tę misję. Wygłaszała swoje uwagi w sali pełnej wysokich rangą oficerów, którzy wyraźnie okazywali zdenerwowanie w jej towarzystwie. Ten syndrom dotykał coraz szersze grono ludzi w tajnej bazie wojskowej, w miarę jak postępowały jej prace.
Alkad dała Konfederacji całkiem nowy powód do strachu — coś, co pod względem siły rażenia dystansowało nawet antymaterię: pogromcę gwiazd. Świadomość tego w równym stopniu przygnębiała, co przerażała. Musiała pogodzić się z myślą, że po wojnie miliardy mieszkańców planet będą zerkać w gwiazdy w oczekiwaniu na moment, kiedy migoczące światełko zwane Omutą zgaśnie na nocnym niebie. Przypominając sobie jej imię — imię osoby przeklętej na wieki.
Wszystko dlatego, że w swej głupocie nie przywiązywałam wagi do błędów popełnianych w przeszłości. Podobnie jak ci wszyscy naiwni marzyciele na przestrzeni dziejów zamotani w swe kuszące, zgrabne równania, których prostota, wyodrębniona z chaosu elegancja, nie daje wyobrażenia o perfidnych, krwawych zastosowaniach, będących ich końcowym urzeczywistnieniem. Jakbyśmy nie mieli dość broni. Nic jednak nie zmieni ludzkiej natury, zawsze chcemy wybić się ponad innych, powiększyć trwogę o kolejny stopień. Tylko po co?