Sensowna strategia, jeśli rozważyć długofalowe konsekwencje: zestawić kilka milionów funtów wydanych teraz z miliardami, jakie pochłonęłaby ewentualna akcja zbrojna przeciwko rozwiniętemu technologicznie i ekonomicznie światu, zdolnemu zbudować własną flotę wojenną. Saldanowie podchodzili do każdego problemu pod tym właśnie kątem — mając przed sobą długie lata życia, podejmowali działania zakrojone na szeroką skalę.
Ralph uśmiechnął się uprzejmie do Makiego Grutera.
— Jakieś podejrzane ptaszki w tej ostatniej grupie?
— Nie sądzę — odparł urzędnik. — Sami rodowici Ziemianie.
Wśród więźniów wyłącznie wykolejeńcy, młodzi i na tyle głupi, żeby dać się złapać. Żadnych politycznych zesłańców, a przynajmniej tych z listy. — Za jego głową ekran przedstawiający mizerny ruch na orbicie Lalonde pokazywał kosmolot cumujący do kolejnego transportowca z kolonistami.
— Dobrze. Chcę to jeszcze sprawdzić, ma się rozumieć — rzekł Ralph, po czym zawiesił głos z wyczekiwaniem.
— W porządku. — Maki Gruter wykrzywił wargi w niepewnym uśmiechu. Wyciągnął blok procesorowy i przekazał datawizyjnie odpowiednie pliki.
Ralph nadzorował przepływ informacji do swego neuronowego nanosystemu, wypełniając nimi wolne komórki pamięci. Programy detekcyjne porównały pięć i pół tysiąca nazwisk z podstawową listą najbardziej kłopotliwych ziemskich agitatorów politycznych, jakich znała Agencja. Żadne nie pasowało. W wolnej chwili cały wykaz zostanie jeszcze przesłany do jego bloku procesorowego i tam nastąpi szczegółowe ich porównanie z obszernym katalogiem zawierającym nazwiska recydywistów, zdjęcia twarzy, a w pewnych przypadkach również próbki DNA, wszystko to wyłowione przez Agencję z najdalszych zakątków Konfederacji.
Wyjrzał ponownie przez okno, żeby popatrzeć na gromadę nowo przybyłych kolonistów: wlekli się grząską drogą przechodzącą obok porośniętego trawą i rzadkimi kępami róż skweru, który uchodził za ogród ambasady. Spadł deszcz i w ciągu paru sekund przemoczył ich do suchej nitki. Kobiety, dzieci i mężczyźni z ociekającymi wodą włosami, w kombinezonach przylepionych do ciała na podobieństwo ciemnej, pomarszczonej jaszczurczej skóry — wszyscy sprawiali równie żałosne wrażenie. Być może łzy płynęły po niektórych twarzach, lecz z powodu deszczu nie sposób było ich dostrzec.
A przecież pozostały im jeszcze trzy kilometry do rzeki, gdzie niedaleko brzegu zbudowano przejściową sypialnię.
— Chryste, co za widok — mruknął. — I tacy mają współtworzyć wspaniałą przyszłość tej planety? Nawet nie umieli zorganizować sobie przyzwoicie wędrówki z kosmodromu, żaden nie pomyślał o zabraniu odzieży przeciwdeszczowej.
— Był pan kiedyś na Ziemi? — zapytał Maki Gruter.
Ralph odwrócił się od okna, zaskoczony tym pytaniem. Zazwyczaj Maki ulatniał się pospiesznie po zgarnięciu pieniędzy.
— Nie.
— A ja tak. Cała ta planeta to jedna gigantyczna wylęgarnia nieudaczników. Nasze szlachetne korzenie, dobre sobie. W porównaniu z Ziemią tutejsza przyszłość może się wydać całkiem sympatyczna.
— Być może. — Ralph wysunął szufladkę i wyciągnął dysk kredytowy Banku Jowiszowego.
— Jest jeszcze ktoś, kto popłynie w górę rzeki z tą grupą osadników — oświadczył Maki. — Mam dla niego zorganizować kajutę, tyle wiem na pewno.
Ralph zatrzymał się w połowie zatwierdzania przelewu na zwykłą sumę trzystu fuzjodolarów.
— Kto taki?
— Komisarz z biura szeryfa. Nie znam imienia, ale wysyłają go do hrabstwa Schuster, żeby rozejrzał się w sytuacji.
Ralph słuchał wywodu Makiego o zaginięciu rodzin farmerskich, myśląc z niepokojem, jakie konsekwencje mogą z tego wyniknąć. Ktoś w biurze gubernatora musiał nadać tej sprawie duże znaczenie, na planecie było bowiem tylko pięciu komisarzy, wyszkolonych do walki, znakomicie uzbrojonych fachowców o polepszonej przemianie materii. Gubernatorzy kolonii odsyłali ich do rozwiązywania poważnych problemów, wyłapywania bandytów bądź tłumienia rozruchów — wszędzie tam, gdzie należało natychmiast przywrócić porządek.
Jednym z obowiązków Ralpha było wypatrywanie w układzie słonecznym śladów pirackiej działalności. Bogate Kulu ze swoją flotą handlową prowadziło nieustanną wojnę ze statkami najemników. Niezdyscyplinowane, słabo patrolowane planety kolonialne z kulejącą siecią telekomunikacyjną stanowiły idealny rynek zbytu dla skradzionych ładunków, tym bardziej że większość imigrantów miała choć tyle rozumu w głowie, by przywieźć z sobą dysk płatniczy pełen fuzjodolarów. Kontrabandę sprzedawano zawsze na obrzeżach zamieszkanych terenów; tam marzenia rozwiewały się po kilku tygodniach, kiedy było już wiadomo, jak trudno przeżyć poza ostoją zamkniętej arkologii. Nikogo tam też nie obchodziło, skąd pochodzą skomplikowane urządzenia techniczne i palii kiety opatrunkowe.
Może zaginieni pytali zbyt natarczywie o pochodzenie towarów?
— Dzięki za wiadomość — powiedział, po czym zwiększył wypłatę do pięciuset fuzjodolarów.
Maki Gruter uśmiechnął się z wdzięcznością, kiedy jego dysk kredytowy potwierdził przyjęcie premii pieniężnej.
— Drobiazg.
Minutę po wyjściu kierownika Biura Transportu weszła Jenny Harris, trzydziestoletnia pracowniczka Agencji w randze porucznika, wykonująca swą drugą planetarną misję. Miała płaską twarz, haczykowaty nos, krótkie ciemnorude włosy i szczupłą figurę, która jakby zaprzeczała jej sile. W ciągu dwóch lat pobytu na Lalonde udowodniła, że jest kompetentnym oficerem, chociaż w każdej sytuacji trochę zbyt gorliwie odwoływała się do przepisowych procedur.
Przysłuchiwała się z uwagą, kiedy Ralph powtarzał słowa Makiego Grutera.
— Nie doszły mnie żadne słuchy, żeby w górze rzeki pojąwiały się urządzenia niewiadomego pochodzenia — stwierdziła.
— Notujemy tylko zwyczajne czarnorynkowe interesy, jak sprzedaż sprzętu, który personel kosmodromu kradnie kolonistom.
— Czy dysponujemy dużą siatką w rejonie Schuster?
— Raczej niewielką — odparła z wahaniem. — Polegamy głównie na kontaktach w biurze szeryfa, to oni nam ślą raporty o kontrabandzie. Swoje dorzucają też załogi statków. Największe kłopoty, jak zawsze, mamy z łącznością. Moglibyśmy rozdać bloki nadawczoodbiorcze naszym ludziom w górze rzeki, ale satelity Sił Powietrznych Konfederacji przechwycą każdą transmisję, choćby najlepiej zaszyfrowaną.
— Dobra. — Ralph pokiwał głową. Odwieczny dylemat: z jednej strony pilna potrzeba, z drugiej ryzyko wpadki. Tylko że na tym etapie rozwoju Lalonde pośpiech nie był konieczny. — Ktoś z naszych wypływa w górę rzeki?
Jenny Harris zwlekała z odpowiedzią, gdy jej neuronowy nanosystem przeglądał rozkład rejsów.
— Owszem. Zgodnie z planem, za dwa dni kapitan Lambourne wypływa z nową grupą kolonistów. Będą się osiedlać zaraz za Schuster. To dobra kurierka, zbiera dla mnie meldunki od naszych konfidentów w terenie.
— Dobrze. Każ jej zasięgnąć języka w sprawie zaginionych rodzin i niech się dowie, czy nie pokazały się tam ostatnio jakieś podejrzane urządzenia. Póki co, skontaktuję się z Solankim. Zobaczymy, czy wie już coś na ten temat. — Kelven Solanki pracował w małym biurze Sił Powietrznych Konfederacji w Durringham. Zgodnie z polityką Konfederacji, nawet najnędzniejszej z planet kolonialnych przysługiwała nie mniejsza ochrona niż rozwiniętym światom, a biuro miało być widomym tego dowodem.
Aby nikt w to nie wątpił, dwa razy do roku odwiedzała Lalonde fregata 7 Floty, bazująca na co dzień na odległym o czterdzieści dwa lata świetlne Roherheimie. Między tymi wizytami nad układem słonecznym czuwało nieustannie stado satelitów obserwacyjnych typu ELINT, przekazując wyniki swoich obserwacji bezpośrednio do centralnego biura Sił Powietrznych.