Выбрать главу

Takie porty spotykało się co kilometr wzdłuż brzegu, zawsze otoczone skupiskiem składów i tartaków. Pomiędzy portami sterczały nad wodą szeregi drewnianych pomostów, przy których cumowały łódki rybaków i drobnych handlarzy.

Niebo znów pociemniało. Nie wróżyło bynajmniej deszczu, po prostu słońce chyliło się ku zachodowi. Dziewczynce dawało się we znaki zmęczenie, a tutejszy dzień trwał niemiłosiernie długo.

Weszła pod pomost, gładząc ręką czarne drewniane paliki. Majopi, podpowiedziała jej ejdetyczna pamięć, najtwardsze drewno w całej Konfederacji. Drzewa te miały duże szkarłatne kwiatki.

Celem sprawdzenia, potarła palcami powierzchnię drewna. Naprawdę było twarde — jak metal albo kamień.

A po rzece płynął akurat jeden z tych olbrzymich kołowców; niezmordowanie prując dziobem fale, pozostawiał po sobie długą smugę spienionej wody. Wszyscy stłoczeni przy relingu koloniści zdawali się na nią patrzeć. Uśmiechnęła się i pomachała im ręką.

Grupa numer 7 wypływała nazajutrz. Wtedy dopiero się rozpocznie prawdziwa przygoda. Tęsknym wzrokiem odprowadzała statek sunący w górę rzeki.

I wtedy właśnie dostrzegła tę rzecz unoszącą się na wodzie przy podporze następnego pomostu. Brudny, żółtoróżowy przedmiot, może metrowej długości — aczkolwiek dalsza jego część była zanurzona, co wywnioskowała ze sposobu, w jaki kołysał się na wodzie. Popędziła naprzód z radosnym okrzykiem na ustach, wzbijając nogami fontanny wody. Z pewnością zobaczyła ksenobiotyczną rybę lub płaza, w każdym razie coś ciekawego, co ugrzęzło tam i czekało na zbadanie. Rozliczne nazwy i kształty przewijały się przez jej głowę, pamięć dydaktyczna próbowała rozpoznać na wpół zanurzoną rzecz.

A może to coś zupełnie nieznanego? — pomyślała. Może zostanie nazwane od mojego nazwiska? Będę sławna!

Biegnąc co sił w nogach, zbliżyła się na odległość pięciu metrów, kiedy zobaczyła głowę. Ktoś leżał w wodzie, rozebrany do naga. Twarzą w dół! Nogi poplątały jej się z przerażenia. Krzyknęła, uderzając kolanem o szorstki, twardy polip. Przy otarciu nogi poczuła ostry ból. Przylgnęła plackiem do skarpy z nogami częściowo w rzece, zdrętwiała ze zgrozy i ogarnięta mdłościami. Otarcie zaczynało krwawić. Zagryzła wargi i załzawionym wzrokiem patrzyła na ranę, robiąc wszystko, aby się nie rozpłakać.

Fala uniosła trupa i uderzyła nim o podporę pomostu. Chociaż łzy napływały jej do oczu, Jay poznała, że to mężczyzna, cały napuchnięty. Odwrócił do niej głowę. Wzdłuż jednego policzka biegła długa, purpurowa pręga. W twarzy ziały puste oczodoły, skóra się marszczyła. Jay zamrugała powiekami. Gnijącym ciałem pożywiały się długie, białe robaki o milionach nóg. Jeden wychynął z półotwartych ust niczym wąski, anemiczny język; czubek kołysał się wolno, jakby badał powietrze.

Odwróciła z odrazą głowę i wrzasnęła.

Trzy księżyce Lalonde połączyły swe siły, oblewając okryte nocą miasto jasną, nieziemską poświatą, dlatego deszcz, który spadł godzinę po zachodzie słońca, bardzo pomógł Qumnowi Dexterowi. Normalnie ludzie snujący się grząskimi alejkami całkiem wyraźnie widzieliby drogę, lecz przepływające po niebie gęste obłoki zdecydowanie zmniejszały widoczność. W Durringham nie powstało uliczne oświetlenie, tylko przed wejściami do spelunek kładły się kręgi światła, a na werandach co bogatszych chat wisiały latarnie. Poza tymi odosobnionymi wysepkami iluminacji mrok rozjaśniały jedynie mizernie rozproszone fotony. Wśród wielkich zabudowań fabrycznych portu, gdzie myszkował Quinn, nie było nawet tego, a tylko posępne i nieprzeniknione cienie.

Z sypialni kolonistów wymknął się zaraz po kolacji, znajdując sobie kryjówkę w przejściu między dwiema parterowymi dobudówkami, przystawionymi na końcu długiego magazynu. Po drugiej stronie dróżki Jackson Gael kucał za beczkami. Z tyłu majaczyła sylwetka wysokiego młyna, którego ściany z desek pięły się w górę jak zbocze urwiska.

O tak później porze rzadko kto się zapuszczał do tej części portu, co najwyżej osadnicy oczekujący na wypłynięcie z miasta.

Dwieście metrów na północ znajdowała się kolejna przejściowa sypialnia.

Quinn doszedł do wniosku, że koloniści stanowią doskonały cel Każdy stróż prawa zwróci większą uwagę na zabójstwo stałego mieszkańca Durringham niż na zaginięcie nowo przybyłego cudzoziemca, którego los i tak nikogo nie obchodził. LDC traktowało osadników jak bydło, a jeśli te cholerne bęcwały jeszcze tego nie wykapowały, tym gorzej dla nich. A jednak Jackson co do jednej rzeczy miał rację: koloniści, mimo wszystko, byli w lepszej sytuacji niż on, jako że najpodlejsze życie na Lalonde wiedli zesłańcy.

Stało się to oczywiste już pierwszego wieczoru. Kiedy nareszcie dotarli do przejściowej sypialni, zapędzono ich natychmiast do zdejmowania skrzyń z ciężarówek, które wcześniej załadowali na kosmodromie. Po ułożeniu bagaży grupy numer 7 w przyportowym magazynie wyruszyli w kilka osób na miasto. Byli bez grosza przy duszy, ale nie dbali o to, wszak należała im się chwila wytchnienia. Wówczas się dowiedzieli, że szary kombinezon zesłańca ze szkarłatnymi literami IVT działa jak neonowy szyld z napisem: „Srajcie na nas!” Zaledwie oddalili się od portu na kilkaset kroków, a już musieli podwinąć ogon i zmykać w pośpiechu do sypialni. Opluto ich, zelżono ordynarnie, dzieciaki szydziły, kamienie fruwały, a w końcu ktoś nawet spuścił ze smyczy ksenobiotyczne zwierzę. To najbardziej przeraziło Quinna, choć nie dał nic po sobie poznać. Stwór wyglądał jak kot rozdęty do rozmiarów psa, miał smoliście czarne łuski, pysk w kształcie klina i paszczę zaopatrzoną w ostre jak igły zębiska. Błoto wcale nie przeszkadzało pędzącemu w ich kierunku stworzeniu, nic więc dziwnego, iż paru zesłańców przewróciło się na kolana, gdy cała grupa rzucała się do panicznej ucieczki.

Ale najgorsze były dźwięki wydawane przez bestię, takie przeciągle skowyty, w których zawierały się słowa — osobliwie zniekształcone w ksenobiotycznej krtani, ale jednak słowa: „miejskie męty”, „pojebańcy” oraz inne, zdeformowane nie do zrozumienia, lecz wyrażające tę samą myśl. Stwór ich nienawidził, podobnie jak jego pan, który parskał śmiechem, gdy potężne szczęki zwierza kąsały łydki uciekających.

Po powrocie do sypialni Quinn usiadł i po raz pierwszy od chwili, gdy jeszcze na Ziemi ogłuszyli go policjanci, zaczął poważnie rozmyślać. Musiał wydostać się z tej planety, której wyrzekłby się nawet Boży Brat. Ale żeby tego dokonać, potrzebował więcej informacji. Tylko człowiek znający miejscowe układy mógł się tu jakoś ustawić. Pewnie wszyscy zesłańcy marzyli o opuszczeniu Lalonde, w przeszłości musiały zdarzać się próby ucieczki.

Działanie w pośpiechu byłoby jednak grubym błędem. A paradując w tym swoim okazałym kombinezonie, nie zdoła nawet rozeznać się w najbliższym otoczeniu.

Pochwyciwszy wówczas spojrzenie Jacksona Gaela, kiwnął głową w stronę aksamitnej kurtyny nocy, jaka otaczała sypialnię.

Obaj wyślizgnęli się po kryjomu i wrócili dopiero o świcie.

Czekał teraz skulony pod ścianą magazynu, rozebrany do szortów, drżąc z podniecenia na myśl o powtórzeniu tamtej eskapady.

* * *

Deszcz hałasował, bębniąc o dachy i ściekając z pluskiem na błoto i kałuże. Woda z głośnym bulgotem gnała w dół pobliskiego kanału burzowego. Quinn, wprawdzie przemoknięty, cieszył się, że przynajmniej krople są ciepłe.