Выбрать главу

Mężczyzna w kanarkowym sztormiaku zdążył się prawie zrównać ze szczeliną między dwiema przybudówkami, kiedy Quinn go usłyszał. Ciapał w rozmiękłym błocku, mrucząc i podśpiewując sobie pod nosem. Dexter wyjrzał zza narożnika. Lewe oko udoskonalone klastrem nanonicznym pozwalało mu widzieć w podczerwieni. Był to jego pierwszy implant — w arkologii dzięki niemu zdobywał po zmroku przewagę nad przeciwnikiem. Banneth wpoiła mu jedną elementarną zasadę: walcz tylko wtedy, kiedy z góry znasz wynik.

Implant siatkówkowy ukazał mu czerwoną, widmową postać, która w czasie marszu kiwała się chwiejnie na boki. Deszcz wyglądał jak ziarnista ciemnoróżowa mgiełka, budynki jak bordowe turnie.

Quinn ruszył się dopiero wtedy, gdy mężczyzna minął szczelinę. Wyszedł na ścieżkę, ściskając w ręku kawał deski. Przechodzień nadal nie zdawał sobie sprawy z jego obecności, deszcz i czerń nocy zapewniały doskonały kamuflaż. Quinn postąpił trzy kroki, uniósł wysoko prymitywną broń i zdzielił nią mężczyzną w tył głowy. Materiał sztormiaka pękł pod wpływem ciosu. Siła uderzenia wprawiła w drżenie rękę Quinna, aż zabolały go stawy.

Jasny Bracie! Nie chciał, żeby człowiek umarł, nie od razu.

Ofiara zacharczała i padła twarzą w błoto.

— Hej, Jackson! — zawołał Quinn. — Gdzie ty się podziewasz, na Jasnego Brata? Sam go stąd nie wyciągnę. Ruszże się prędzej!

— Quinn? O rany, ciemno tu jak w dupie.

Dexter obejrzał się na Jacksona, który wychynął spoza beczek.

W podczerwieni jego ciało przybrało kolor ciemnej wiśni, żyły i arterie przy powierzchni skóry ukazywały się jako jaśniejsze, szkarłatne wężyki.

— Tutaj jestem. Podejdź trzy kroki do przodu i skręć w lewo.

— Naprowadzał Jacksona na ciało, upajając się poczuciem władzy. Jackson pójdzie za nim posłusznie, a i pozostali dołączą prędko do szeregu.

Wspólnymi siłami zaciągnęli ofiarę do wnętrza dobudówki.

Quinn podejrzewał, że przed laty mieściło się tu coś na kształt biura, po którym zostały cztery gołe ściany z desek i dziurawy dach. Drewno pokrywały wstęgi jakiegoś paskudztwa, a w szczelinach pieniły się grzybowe porosty. Ostra, nieprzyjemna woń przesycała powietrze. Na niebie chmury odsuwały się z wolna w głąb lądu. Wzeszedł księżyc Beriana, rzucając na miasto mętną, cytrynową poświatę. Wątłe promienie sączyły się przez świetlik.

Dzięki nim Jackson mógł już coś zobaczyć.

Obaj zbliżyli się do sterty łachów, którą wcześniej spiętrzyli na połamanej kompozytowej skrzyni. Quinn patrzył, jak Jackson wyciera się do sucha. Młodzieniec miał silne ciało, szerokie ramiona.

— Zapomnij o tym, Quinn — odezwał się Jackson obojętnym tonem, dobrze jednak słyszalnym w ciszy, jaka nastąpiła po deszczu. — Mnie to nie bierze. Wyłącznie hetero, kapujesz? — Zabrzmiało to jak wyzwanie.

— Spokojnie, wyluzuj się — odparł Dexter. — Co prawda ktoś mi wpadł w oko, ale to nie jesteś ty. — Nie był w stu procentach pewien, czy dałby sobie tak od razu radę z tym kościstym młodzieńcem. Poza tym potrzebował Jacksona. Do czasu.

Zaczął wkładać ubranie należące do jednej z wczorajszych ofiar: zieloną koszulkę z krótkim rękawkiem, workowate niebieskie szorty i nieprzemakalne buty, tylko nieznacznie za duże na jego stopę. Trzy pary skarpet chroniły przed powstaniem pęcherzy. Kusiło go, żeby zabrać buty w górę rzeki; wolał nie myśleć, co się stanie z jego stopami w lekkim obuwiu zesłańców.

— No, dobra. Zobaczmy, co tu mamy — powiedział. Zdarli z nieprzytomnego mężczyzny sztormiak, po którym ściekła strużka szczyn. Szorty miał całe w błocie. Jęknął słabo.

Bez wątpienia nowy kolonista, wywnioskował Quinn, wąchając smród ze zmarszczonym nosem. Ubranie mężczyzny było świeże, buty nowe, zarost zgolony. Pewna otyłość wskazywała na emigranta z arkologii. Miejscowi przeważnie byli szczupli, zapuszczali długie włosy i gęste brody.

U pasa znaleźli nóż rozszczepieniowy, miniaturowy induktor termiczny i blok odtwarzacza nagrań mood fantasy.

Quinn odpiął nóż i induktor.

— Weźmiemy to w górę rzeki. Bez tego tam ani rusz.

— Będą nas przeszukiwać — powątpiewał Jackson. — Chcesz czy nie, na pewno cię obszukają.

— I co z tego? Schowamy wszystko w bagażu kolonistów. My go będziemy ładować na statek i my go będziemy znosić na ląd.

— Racja.

Quinn miał wrażenie, że słyszy nutkę respektu w głosie młodzieńca. Zaczął wywracać kieszenie nieprzytomnego, mając nadzieję, że nie od szczyn materiał jest taki mokry. Znalazł kartę obywatelstwa wystawioną na nazwisko Jerry’ego Bakera oraz dysk płatniczy z miejscowymi frankami. Aż nagle trafił na to, czego szukał.

— Boży Bracie! — Wyciągnął dysk kredytowy Banku Jowiszowego ze srebrzystym hologramem po jednej stronie i królewską purpurą po drugiej. — Uwierzysz? Nasz zacny pionier wolał nie zdawać się w tej dziczy na łut szczęścia. Planował kupić sobie bilet powrotny, gdyby w górze rzeki ciężko było wytrzymać. Cwana sztuka. Miał pecha, że wpadł na nas.

— Da się z tego skorzystać?

Quinn obrócił głowę Bakera, któremu z piersi wyrwał się cichy, bolesny jęk. Jego powieki trzepotały, rwał się oddech, z ust wypłynęła kropelka krwi.

— Przymknij się — mruknął Quinn w zamyśleniu. — Cholera, za mocno go walnąłem. Zaraz zobaczymy. — Docisnął kciuk prawej dłoni do kciuka Bakera i uruchomił swój drugi implant.

Bał się, że jeśli system nerwowy Jerry’ego Bakera pochrzanił się podczas uderzenia, zniekształceniu mógł ulec także bioelektryczny wzorzec jego komórek, który aktywował dysk kredytowy.

Kiedy sygnał z nanoukładu zawiadomił o zapamiętaniu wzorca, Quinn uniósł dysk kredytowy Banku Jowiszowego i dotknął kciukiem sam środek. Na srebrzystej stronie pojawiły się zielone cyfry.

Jackson Gael wydał entuzjastyczny okrzyk triumfu i poklepał Quinna po plecach. Dexter miał rację: Jerry Baker wylądował na Lalonde doskonale przygotowany na to, aby za tysiąc pięćset fuzjodolarów wybawić się z kłopotów.

Obaj powstali.

— Do licha, teraz nie musimy nawet płynąć z osadnikami — rzekł Jackson. — Możemy urządzić się w mieście. Chryste, będziemy tu żyli jak królowie!

— Odbiło ci czy co? Poczekaj tylko, aż wpłynie oficjalny raport o zaginięciu. A to się stanie już z samego rana. — Trącił butem postać leżącą nieruchomo na mokrej podłodze.

— No to kupmy coś za tę forsę. Złoto, diamenty, tkaniny.

Quinn spojrzał spode łba na uśmiechniętego młodzieńca, zastanawiając się, czy go ocenił właściwie.

— To nie nasze miasto. Nie wiemy, kto tu jest godny zaufania, komu można dać w łapę. Ten sam gość, który zamieni nam taką sumę pieniędzy, z miejsca się połapie, że zostały zwędzone, i przy pierwszej lepszej okazji poda szeryfowi nasze rysopisy. Pewnie każdy tu pilnuje, żeby nikt mu nie bruździł w interesach.

— No to co zrobimy z tym szmalem?

— Część wydamy. Franki też mają swoją siłę nabywczą. Zacznijmy szastać kasą na lewo i prawo. Miejscowi z wielką ochotą będą wydawać dwom durnym kolonistom swoje śmieszne franki zamiast prawdziwych pieniędzy. Potem kupimy sobie parę fajnych rzeczy, które uproszczą nam życie w dżungli, takie jak dobra spluwa. A później… — Przysunął dysk do oczu. — Później wrzucimy to w błoto. Żadnych śladów, rozumiesz?

Jackson zmarkotniał i na znak zgody kiwnął smętnie głową.

— Skoro tak mówisz, Quinn. Chyba nie przemyślałem tego zbyt dobrze.