Trzysta osiemdziesiąt siedem dorad: ogromnych asteroid o wnętrzach wypełnionych niemal czystym metalem. Krążyły wokół czerwonego karła dwadzieścia lat świetlnych od Garissy i dwadzieścia dziewięć od Omuty. Statki zwiadowcze z obydwu zamieszkanych układów natknęły się na nie prawie równocześnie. Nikt nigdy się nie dowie, kto rzeczywiście był pierwszy. Oba rządy uznały je za swoją własność: bogactwo nagromadzone w samotnych bryłach metalu stanowiłoby nie lada gratkę dla planety, której przedsiębiorstwa dałyby sobie radę z urobkiem tak wielkiej ilości rudy.
Początkowo zdarzały się drobne zatargi, dochodziło do incydentów. Wysyłane ku doradom statki badawcze i poszukiwawcze padały ofiarą „piratów”. Konflikt, którego nie dało się uniknąć, przybierał na sile. Już nie tylko statkom groziło niebezpieczeństwo, ale też ich macierzystym portom na asteroidach. Z czasem zbyt dużą pokusą okazały się miejscowe zakłady przemysłowe.
Zgromadzenie Ogólne Konfederacji podjęło próbę mediacji, jednak nadaremnie.
Obie strony wezwały pod broń wszystkie swoje rezerwy. Zaczął się werbunek niezależnych przewoźników wraz z ich szybkimi okrętami wyposażonymi w wyrzutnie os bojowych. Aż wreszcie, przed miesiącem, Omutanie użyli bomby z ładunkiem antymaterii przeciwko osiedlu przemysłowemu na jednej z asteroid w układzie Garissy. Zginęło pięćdziesiąt sześć tysięcy ludzi, kiedy pękła kopuła biosfery i zostali wyssani w przestrzeń. Ci, co ocaleli — osiemnaście tysięcy cierpiących z powodu zgniecionych i napełnionych wodą płuc, raptownej dekompresji naczyń włoskowatych i obrażeń skóry — postawili na nogi całą służbę medyczną planety. Ponad siedem tysięcy poszkodowanych odesłano na dysponujący trzema tysiącami łóżek wydział medycyny uniwersytetu.
Alkad miała okazję zobaczyć zamęt i ogrom bólu; jęki i rzężenia zdawały się nie mieć końca.
I oto wybiła godzina zemsty. Wszyscy bowiem wiedzieli, że następnym etapem będzie bombardowanie planety. Alkad Mzu, zgoła nieoczekiwanie, odkryła w sobie skłonność do skrajnego szowinizmu, który wyparł akademicką powściągliwość, jaką dotąd kierowała się w życiu. Grożono przecież jej światu.
Jedyną skuteczną metodą obrony mógł być atak na Omutę, i to atak totalny. Dowództwo Floty poparło jej działania, pełne hipotetycznych założeń, co w końcu doprowadziło do powstania sprawnego urządzenia.
„Chciałbym coś zrobić, żebyś nie musiała się tak zamartwiać” — powiedział Peter w dniu odlotu, kiedy oboje oczekiwali w mesie oficerskiej kosmodromu na podstawienie wahadłowca.
„A ty byś nie miał wyrzutów sumienia?” — burknęła z irytacją.
Nie miała ochoty na rozmowę, ale nie chciała też milczeć.
„Owszem, choć mniejsze niż ty. Obwiniasz się za cały ten konflikt. A nie powinnaś. Tobie i mnie, nam wszystkim, każdemu mieszkańcowi tej planety taki los przypadł po prostu w udziale”.
„Ciekawe, ilu despotów i wodzów żądnych łupu wypowiedziało już podobne słowa?”
Udało mu się przybrać minę po części smutną, po części współczującą.
Alkad ujęła jego dłoń z uczuciem ulgi.
„Tak czy inaczej, dziękuję, że ze mną lecisz. Wątpię, czy zniosłabym sama obecność tych żołnierzy”.
„Wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz — rzekł cicho. — Rząd nie wyjawi żadnych szczegółów, a zwłaszcza nazwiska wynalazcy”.
„To znaczy, że będę mogła spokojnie wrócić do pracy? — zapytała z goryczą w głosie. — Jakby nigdy nic?” — Wiedziała, że to niemożliwe. Agencje wywiadowcze działające z ramienia połowy rządów w Konfederacji dowiedzą się, kim jest, o ile już nie wiedziały. O jej losie nie zadecyduje byle minister na niewiele znaczącej politycznie Garissie.
„»Nic«to za dużo powiedziane — odparł. — Ale uniwersytet przetrwa. Studenci. Przecież dla nich żyjemy, prawda? Musimy to wszystko ochronić, wywiązać się z naszego prawdziwego powołania”.
„Tak — rzekła, jakby ten argument przesądzał sprawę. Wyjrzała przez okno. Przebywali blisko równika, gdzie słońce Garissy powlekało niebo nieskazitelną bielą. — Mają tam teraz październik. W kampusie ludzie brną po kolana w pierzynkach. Zawsze uważałam, że to cholernie kłopotliwe nasiona. Komu przyszło do głowy zakładać rdzennie afrykańską kolonię na świecie, który w trzech czwartych znajduje się w strefie umiarkowanej?”
„Ejże, nikt już dzisiaj nie twierdzi, że musi nam być najlepiej w tropikalnym piekle, ten mit dawno się zestarzał. Liczy się tylko nasza społeczność. Poza tym lubię zimę. A ty byś się nie wściekała, gdyby i tam przez okrągły rok panowały tak dokuczliwe upały?”
„Racja”. Zaśmiała się półgębkiem.
Westchnął, patrząc na nią uważnie.
„Alkad, naszym celem nie jest sama Omuta, ale ich gwiazda. Będą mieli szansę. Dużą szansę”.
„Na Omucie mieszka siedemdziesiąt pięć milionów ludzi. Zabraknie im światła i ciepła”.
„Konfederacja pomoże. Do diabła, kiedy Wielkie Rozproszenie osiągało pułap, deportowano z Ziemi ponad dziesięć milionów ludzi tygodniowo”.
„Tamte wielkie statki kolonizacyjne wyszły już z użycia”.
„Nawet dzisiaj Rząd Centralny na Ziemi co tydzień daje kopa milionowi ludzi. Nie zapominaj też o tysiącach wojskowych transportowców. To się da zrobić”.
Pokiwała głową w milczeniu, zdając sobie sprawę z beznadziejności całej sytuacji. Konfederacja nie zdołała nawet doprowadzić do podpisania porozumienia pokojowego między dwiema podrzędnymi planetami, kiedy tego chcieliśmy. Czy Zgromadzenie Ogólne jest w stanie skoordynować zbiórkę skąpo użyczanych środków od ośmiuset sześćdziesięciu autonomicznych układów słonecznych?
Promienie słońca wlewające się przez okno mesy przybrały mdły czerwony odcień i zaczęły gasnąć. Oszołomiona Alkad pomyślała, czy to aby nie sprawka „Alchemika”. Programy stymulacyjne pomagały jej otrząsnąć się z szoku. Uświadomiła sobie, że znajduje się w stanie nieważkości, a kabina tonie w wątłej różowawej poświacie lampek alarmowych. Wokół niej unosili się ludzie. Załoga „Beezlinga” szeptała przyciszonymi, stroskanymi głosami. Coś ciepłego i wilgotnego przywarło do jej policzka.
Uniosła instynktownie rękę. W jej polu widzenia przepływał rój połyskujących w świetle ciemnych plamek. Krew!
— Peter? — Miała wrażenie, że krzyczy, lecz jej głos był prawie niesłyszalny. — Peter!
— Spokojnie, spokojnie — odezwał się jeden z członków załogi. Menzul? Chwycił ją za ramiona, aby nie uderzyła o coś w ciasnej przestrzeni.
Dostrzegła Petera. Wisiało nad nim dwóch członków załogi.
Całą twarz miał obłożoną nanoopatrunkiem, przypominającym grubą zieloną warstwę polietylenu.
— Matko miłosierna!
— Wyliże się — uspokoił ją szybko Menzul. — Mogło być gorzej. Pakiet opatrunkowy da sobie z tym radę.
— Co się właściwie stało?
— Dopadł nas dywizjon czarnych jastrzębi. Eksplozja antymaterii wyrąbała dziurę w kadłubie. Dostaliśmy mocno po dupie.
— Co z „Alchemikiem”?
Menzul wzruszył beznamiętnie ramionami.
— W jednym kawałku. Chociaż to teraz bez znaczenia.
— Jak to? — Mimo że zadała to pytanie, wcale nie chciała poznać odpowiedzi.
— Przez tę dziurę w kadłubie straciliśmy trzydzieści procent węzłów modelujących. Jesteśmy okrętem wojennym, możemy skoczyć przy dziesięcioprocentowym ubytku, ale trzydzieści procent… Ugrzęźliśmy na dobre. Siedem lat świetlnych od najbliższego zamieszkanego układu.