Baker stęknął, jak gdyby dręczył go jakiś koszmarny sen. Quinn kopnął go od niechcenia.
— Już ty się o nic bój. Najpierw pomożesz mi wrzucić Jerry’ego do kanału burzowego, niech spłynie do rzeki. Potem pomyślimy nad tym, gdzie by tu można z fasonem wydać trochę forsy. — Zaczął rozglądać się za jakąś dechą, żeby raz na zawsze uciszyć jęki Bakera.
Po odwiedzeniu paru spelunek zawinęli do lokalu zwanego „U Donovana”. Tutaj, kilka kilometrów od terenów portowych, nie musieli już się obawiać, że napotkają jakichś znajomych kolonistów, chcących przebalować swoją ostatnią noc w dużym mieście. Tak czy owak, nie była to tego rodzaju knajpa, w której porządnickie typy z grupy numer 7 mogłyby się dobrze bawić.
Podobnie jak większość budynków w Durringham, również ten miał jedną kondygnację oraz ściany z twardego, czarnego drewna. Kamienne słupy dźwigały domostwo metr nad ziemię, wzdłuż frontu biegła weranda. Nad poręczą garbili się piwosze ze szklanymi kuflami w rękach, obserwując nowo przybyłych mętnym wzrokiem. Drogę wysypano grubą warstwą tłucznia, dzięki czemu buty Quinna po raz pierwszy nie zapadały się po kostki w błocie.
Ich ubranie, uszyte maszynowo z syntetycznych tkanin, dawało ludziom do zrozumienia, że są kolonistami. Miejscowi ubierali się w materiały utkane na krosnach, koszulki i szorty ręcznej roboty oraz wysokie do kolan buciory, zwykle oblepione ziemią. Gdy jednak wychodzili po schodkach, nikt ich nie wyzywał. Quinn poczuł się prawie jak w domu, co mu się nie zdarzyło ani razu, odkąd wysiadł z kosmolotu. Otaczali go ludzie, których rozumiał, spracowani robotnicy mający prawo robić po zmroku wszystko, na co im przyjdzie ochota. Zanim jeszcze przekroczyli próg, doszły ich odgłosy ksenobiotycznych zwierząt. Był to ten sam dziwaczny skowyt, jaki słyszeli zeszłego wieczoru, tym razem jednak wydawany jednocześnie przez pięć czy sześć osobników tego samego gatunku. Quinn porozumiał się wzrokiem z Jacksonem, po czym weszli do środka.
Blat bufetu był litą dechą biegnącą po jednej stronie pomieszczenia, szeroką na metr i długą na piętnaście. Przed nim ustawił się podwójny szereg ludzi; sześć barmanek z trudem nadążało z obsługą.
Quinn poczekał, aż przyjdzie jego kolej, po czym wyciągnął dysk kredytowy Banku Jowiszowego.
— Przyjmujecie takie?
Dziewczyna spojrzała przelotnie.
— Jasne.
— Świetnie, dwa piwa.
Zaczęła nalewać z beczki.
— To moja ostatnia noc, jutro odpływam. Nie wiesz przypadkiem, gdzie mógłbym się trochę rozerwać? Trzeba korzystać z życia, póki czas.
— Na zapleczu. — Nawet nie podniosła wzroku.
— Super, dzięki. Nalej też sobie ode mnie.
— Dwa jasne. Proszę. — Postawiła półlitrowe kufle w kałuży na bufecie. — Sześć fuzjodolarów.
Zdaniem Quinna, potrójnie przepłacił, chyba że tutejsze jasne kosztowało niczym słynne „Norfolskie Łzy”. O tak, miejscowi wiedzieli, jak drzeć skórę z zaglądających tu kolonistów. Uaktywnił dysk kredytowy, przelewając pieniądze do stojącego opodal bloku rachunkowego.
Czarne, zadziorne, podobne z wyglądu do kotów zwierzęta nazywane tutaj sejasami były odpowiednikiem psów, choć pod względem inteligencji górowały nad swoimi ziemskimi kuzynami. Quinn i Jackson zobaczyli je od razu po rozsunięciu kotary w drzwiach i przepchaniu się na zaplecze lokalu Donovana. Mieściła się tam arena walk; trzy rzędy ławek otaczały dziurę w ziemi o średnicy pięciu i głębokości trzech metrów, wyłożoną warstwą ciosanych kamieni. U krokwi wisiały reflektory punktowe, zalewając centrum wydarzeń jasnym, białym światłem. Na ławach trudno byłoby znaleźć jeden wolny centymetr. Zlani potem kibice wyli i krzyczeli z wypiekami na twarzy. W izbie było niezwykle gorąco, jeszcze cieplej niż w południe na płycie kosmodromu. Wzdłuż tylnej ściany stały rzędem potężne klatki, wewnątrz których kręciły się sejasy, szarżując czasem z jękliwym skowytem i w wielkim wzburzeniu na pręty z wszechobecnego tu czarnego drewna.
Na ten widok rozjaśniło się oblicze Quinna. Tego mu właśnie było trzeba!
Z trudem zdołali się wcisnąć na ławkę. Quinn zapytał sąsiada, kto przyjmuje stawki.
Okazało się, że bukmacher nazywa się Baxter i jest to chudzielec o orientalnych rysach twarzy z paskudną blizną biegnącą od kącika łewego oka, a znikającą pod kołnierzykiem brudnej czerwonej koszulki.
— Wypłacam jedynie we frankach — burknął.
U boku Baxtera stała góra mięsa z czarną brodą, przeszywając Quinna spojrzeniem kanibala.
— Pasuje — zapewnił Dexter potulnie. Postawił na faworyta sto fuzjodolarów.
Walki robiły wrażenie, były gwałtowne, okrutne, krwawe i krótkie. Właściciele stawali po przeciwnych stronach dziury, trzymając zwierzęta i wykrzykując rozkazy do płaskich, szpiczastych uszu. Kiedy wściekłość doprowadzała sejasy do szaleństwa, spychano je do środka. Czarne opływowe ciała ścierały się z sobą w kotłowaninie kłapiących szczęk i wymachujących łap o sześciu pazurach; sznury mięśni wybrzuszały i rozciągały błyszczącą skórę niczym stalowe tłoki. Utrata kończyny nawet nie spowalniała zwierzęcia. Quinn patrzył, jak odgryzają sobie nawzajem nogi, szczęki, wydłubują oczy, rozrywają podbrzusza. Dno jamy stało się śliskie od krwi, płynów organicznych i kłębów wnętrzności.
Zmiażdżenie czaszki zazwyczaj kończyło walkę; przegrywające sejasy uderzane były raz po raz o kamienną ścianę, aż pękały kości i wylewał się mózg. Miały zaskakująco czerwoną krew.
Quinn stracił pieniądze na trzech pierwszych walkach, na czwartej zaś zgarnął sześćset franków, ekwiwalent stu pięćdziesięciu fuzjodolarów. Trzecią część pieniędzy wręczył Jacksonowi, po czym znowu postawi! w zakład dwieście fuzjodolarów.
Po siedmiu walkach był osiemset fuzjodolarów do tyłu, ale za to z dwoma i pół tysiącami franków w kieszeni.
— Hej, znam ją — powiedział Jackson w pewnej chwili, kiedy przed jamą doprowadzano do szału następną parę sejasów. Jeden z nich był starym samcem o ciele poznaczonym gmatwaniną blizn.
Na niego zdecydował się postawić Quinn. Ufaj zawsze wielokrotnym zwycięzcom.
— Kogo?
— Tamtą dziewczynę. Jest z grupy numer 7.
Quinn podążył za jego spojrzeniem. Dostrzegł bardzo atrakcyjną nastolatkę z gęstwą ciemnych włosów opadających na ramiona. Miała na sobie bluzeczkę bez rękawów z głębokim dekoltem, niewątpliwie nową, z lśniącego, z pewnością syntetycznego materiału. Na jej twarzy malowało się zdumienie i podniecenie, smak zakazanego owocu wydaje się przecież najsłodszy. Siedziała między dwoma bliźniakami w wieku około trzydziestu lat, o jasnych, dopiero co zaczynających rzednąć włosach. Ubrani w niezgrabnie skrojone koszulki z kraciastej bawełny, mieli tę opaleniznę, jaka znamionuje ludzi pracujących długie godziny na słońcu.
— Skąd wiesz? — Przy tym oświetleniu nie mógł rozpoznać twarzy.
— To proste. Takich cycków się nie zapomina. Ma na imię Mary, Mandy czy coś w tym rodzaju.
Sejasy wskoczyły do jamy, tłum ryczał. Dwa mocarne, prężne ciała zwarły się w zapasach, wirując obłąkańczo, tnąc powietrze zębami i pazurami.
— Zastanawiam się, kto jej pozwolił tu przyjść — mruknął Quinn. Zaczynał się denerwować, nie potrzebował komplikacji w osobie jakiejś dziewczyny. — Pogadam teraz z Baxterem. Pamiętaj, żeby cię nie zauważyła. Nie może wiedzieć, żeśmy tu byli.
Jackson uniósł kciuk i pociągnął łyk z kufla.
Baxter stał na pochylni prowadzącej z dołu do klatek. Obserwował pilnie przebieg walki, obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę. Na widok Quinna kiwnął nieznacznie głową.