— Nadaję temu dziecku imię Syrinx.
Sustentator został połknięty z cichym siorbnięciem. Zwieracz się zacisnął, a łodyga cofnęła i wkrótce zniknęła im z oczu. Sinon poklepał Athene po ramieniu. Uśmiechnęli się do siebie z dumą.
— Będą razem dorastać — stwierdził radośnie „Iasius”.
— Tak.
Athene ruszyła dalej. Należało zapoczątkować wzrost jeszcze czterech zygot, a sylwetka Romulusa powiększała się nieubłaganie.
Habitaty Saturna wyrażały swój żal, usłyszawszy zawołanie „Iasiusa”. Jastrzębie z całego układu słonecznego odpowiadały z szacunkiem i przyjacielską pociechą; te, które nie wybierały się w rejs handlowy, porzucały dotychczasowe zajęcia, gromadząc się w napięciu wokół Romulusa.
„Iasius” zakręcił łagodnie wokół nieobrotowego doku przy północnej czapie biegunowej habitatu. Athene zamknęła oczy; obraz z pęcherzy sensorowych jastrzębia rozwinął się w jej umyśle z ponadludzką wyrazistością. Niebawem poza krawędzią kadłuba statku wyrosła czapa biegunowa. Niczym ściana urwiska zbliżała się rozległa, delikatnie fakturowana połać brunatnego polipa z czterema koncentrycznie ułożonymi półkami, jakby przed wiekami rozbiegły się tu fale i zamarzły w ruchu.
Jastrząb doganiał drugą półkę, oddaloną o dwa kilometry od osi, naśladując ruch obrotowy habitatu. Statkom adamistów zaopatrzonym w tradycyjne silniki brakowało zwrotności, aby wylądować na takiej półce, więc siadały tutaj tylko jastrzębie.
„Iasius” przeleciał ponad krawędzią i na chwilę zawisł nad długim szeregiem przypominających grzyby cokołów cumowniczych, zanim wypatrzył wolne miejsce. Mimo swoich gabarytów lądował z gracją kolibra.
Kiedy rozproszyło się pole dystorsyjne, przeciążenie zmalało do 0,5 g. Athene przyglądała się wielkiemu autobusowi na spłaszczonych oponach, który toczył się wolno w stronę technobiotycznego statku, unosząc na podobieństwo słoniowej trąby rękaw przewodu śluzowego.
— Chodź już — ponaglił ją Sinon, walcząc ze wzruszeniem.
Dotknął jej łokcia, zdając sobie doskonale sprawę, że pragnęłaby odbyć razem z „Iasiusem” ten ostatni lot.
Kiwnęła niechętnie głową.
— Masz rację — powiedziała na głos.
— Przykro mi, że to ci nie ulży w bólu.
Smutny uśmiech zadrżał na jej ustach, gdy pozwalała mu się wyprowadzić z kajuty. Autobus zatrzymał się przy krawędzi jastrzębia. Rękaw śluzy wydłużał się, sunąc po górnym kadłubie w stronę toroidu załogi.
Sinon przeniósł uwagę z żony na stado jastrzębi dostosowujących swą prędkość do obrotów habitatu. Czekało ich tam już blisko siedemdziesiąt, przy czym w polu widzenia pojawiały się wciąż nowe, spóźnione trochę statki, które porzuciły swoje załogi na innych półkach. Nie dało się odfiltrować fal emocji, jakie napływały od czekających jastrzębi — Sinon czuł, jak krew szumi mu w żyłach.
Dopiero jednak, gdy wraz z Athene dotarł do przejścia prowadzącego bezpośrednio do komory śluzowej, zauważył pewną nieprawidłowość w stadzie. „Iasius” zainteresował się usłużnie ekscentrycznym statkiem.
— Ależ to czarny jastrząb! — zdumiał się Sinon.
Wśród soczewkowatych kształtów przyciągał wzrok swą dziwną nieforemnością. Spłaszczona łza, nieco asymetryczna, z grzbietową wypukłością górnego kadłuba grubszą niż ta na podbrzuszu.
Od tego, co wydawało się Sinonowi dziobem, mierzył do rufy pełne sto trzydzieści metrów. Błękitny polipowy korpus pocięty był zwichrowanymi, purpurowym pręgami.
Rozmiary wyróżniające czarne jastrzębie oraz ich nietypowe konfiguracje, które tak odbiegały od standardów zwyczajnych jastrzębi (czasami nazywano to ewolucją) brały się z tego, że kapitanowie wymagali od nich jak największej sprawności. Zależało im zwłaszcza na ich zwiększonej wartości bojowej, pomyślał Sinon z goryczą. Ceną było zazwyczaj krótsze życie statku.
— A, to ten „Udat” — stwierdził „Iasius” beznamiętnie. — Jest szybki i potężny. Godny kandydat.
— Wybór należy do ciebie — odparła Athene używając trybu jednokanałowej rozmowy afinicznej, aby nie usłyszał jej nikt z załogi. Miała szkliste oczy, kiedy się zatrzymali przy wewnętrznej grodzi komory śluzowej.
Sinon przybrał cierpiętniczą minę, po czym wzruszył ramionami i ruszył przez rękaw do autobusu, zostawiając ją po raz ostatni sam na sam ze statkiem.
W korytarzu wzmógł się szum, jakiego nigdy wcześniej nie słyszała, odgłos świadczący o podnieceniu „Iasiusa”. Kiedy jednak położyła dłoń na lśniącej kompozytowej ścianie, nie wyczuła niczego, żadnego drżenia ani wibracji. Czyżby wyobraźnia płatała jej figla? Odwróciła się i rzuciła okiem na wnętrze toroidu, swojskie korytarze i kabiny. Na ich cały świat.
— Żegnaj — wyszeptała.
— Zawsze będę cię kochał.
Autobus toczył się ślamazarnie po półce w stronę ściany polipowego urwiska, by u jego podstawy wpiąć swój nochal do metalowej śluzy. W publicznym zakresie afinicznym rozbrzmiał gromki śmiech „Iasiusa”: statek czuł dziesięć jaj, które w jego ciele płonęły chęcią do życia, z niecierpliwością oczekując narodzin. Bez ostrzeżenia poderwał się z cokołu, prosto ku gromadzie swoich pobratymców. Rozpierzchły się, zaskoczone i podniecone.
Tym razem nie musiał zmniejszać przeciążenia w toroidzie załogi, przejmować się wrażliwymi ludźmi. Żadnych sztucznych granic bezpieczeństwa. „Iasius” z łatwością osiągnął 9 g podczas ostrego zakrętu, następnie wyrównał trajektorię lotu, śmigając pomiędzy czapą habitatu a gigantycznym metalowym ramieniem przeciwbieżnego doku. Kiedy wyszedł z cienia półki, mdłe szarobiałe promienie słońca oświetliły kadłub. Przed nim wisiał Saturn, pocięty na części ostrą jak brzytwa linią pierścieni. Z przyspieszeniem 12 g technobiotyczny statek kierował się ku opasującym planetę wstęgom lodowych kryształków i prymitywnych drobin; fala czołowa pola dystorsyjnego odgarniała na boki wszelki pył. Z tyłu pędziły rozentuzjazmowane jastrzębie — w świetle przypominały kropkowany warkocz komety.
W pomieszczeniach załogi metal wyginał się, poddawany niespotykanym naprężeniom. W opuszczonych kajutach i korytarzach rozlegały się przeciągłe zgrzyty, kompozytowe umeblowanie łamało się i przewracało; każdy jego fragment uderzał z siłą młota, pozostawiając głęboką wklęsłość. Woda tryskająca z popękanych rur zalewała kuchnię i kabiny, marszcząc się osobliwie, kiedy „Iasius” dokonywał drobnych korekt kursu.
Wleciał wreszcie w obszar pierścieni; pole widzenia narządów optycznych kurczyło się gwałtownie, w miarę jak gęstniała otaczająca statek zamieć. „Iasius” zakręcił, dostosowując kurs do kierunku, w jakim krążyły po orbicie cząsteczki, wciąż jednak trzymał się pod kątem, wciąż się przybliżał do masywnej sylwety gazowego olbrzyma. Była to pyszna zabawa — omijanie większych kawałków, sztyletowatych fragmentów lodu błyszczących zimnym światłem, matowych głazów, czarnych jak sadza brył niemal czystego węgla. Technobiotyczny statek śmigał zwinnie, wykonując spirale, nurkując, opasując wielkie pętle, nie zwracając w swym zapale uwagi na przeciążenia i nadwerężenie bezcennych komórek modelowania. W pierścieniu było pod dostatkiem energii — dostarczały mu jej silne podmuchy wiatru słonecznego, promieniowanie kosmiczne, tętniący strumień magnetyczny planety. „Iasius” wchłaniał to wszystko swym polem dystorsyjnym, skoncentrowane w potężny, zwarty strumień, który komórki modelowania absorbowały i kierowały w dowolną stronę.