— W jakiego rodzaju broń mają być wyposażone okręty? — zapytał ostrożnie Terrance.
— Masery, emitery promieniowania X i strumieni cząstek, harpuny kinetyczne, bomby atmosferyczne, ale wyłącznie termonuklearne: nie chcę, żeby zanieczyszczenia radioaktywne skaziły mi środowisko. — Popatrzył surowo na swego zastępcę. — I żadnej antymaterii, zabraniam stanowczo.
Terrance uśmiechnął się niepewnie.
— Dziękuję.
— Jakie statki mamy dostępne na orbicie?
— Właśnie o tym chciałem mówić. „Yaku” opuścił wieczorem orbitę parkingową. Skoczył poza układ.
— I co z tego?
— Po pierwsze był to statek handlowy, który nie zdążył wyładować połowy swego towaru. A towar to jedyna rzecz, którą jeszcze przyjmujemy na kosmodromie. Nie musiał odlatywać. Co więcej, nie uzyskał zezwolenia. O niczym nie uprzedził Biura Kontroli Ruchu Lotniczego. Dowiedziałem się o wszystkim jedynie dlatego, że Kelven Solanki wypytywał mnie w tej sprawie. Kiedy zapytałem urzędnika kontroli lotów, czemu nas o niczym nie powiadomiono, ten wyraził zdumienie, że „Yaku” w ogóle opuścił orbitę parkingową. Prawdopodobnie ktoś wymazał z głównego komputera na kosmodromie dane zapisane przez satelitę kontroli ruchu.
— Dlaczego? — zapytała Candace. — Przecież i tak nie moglibyśmy zatrzymać statku siłą.
— To prawda — rzekł wolno Colin — ale moglibyśmy poprosić inny statek, żeby ich śledził. Bez danych z satelity kontrolnego nie znamy współrzędnych skoku „Yaku”. Nie wiemy, dokąd uciekł.
— Solanki się dowie — rzekł Terrance. — Przypuszczalnie również Ralph Hiltch, jeśli go przycisnąć.
— No tak, tego nam jeszcze brakowało: następnej cholernej łamigłówki — powiedział Colin. — Spróbuj zdobyć jakieś informacje — zwrócił się do Candace.
— Tak, sir.
— Ale wróćmy do meritum sprawy. Ile mamy statków do dyspozycji?
Terrance skonsultował się z neuronowym nanosystemem.
— Na orbicie pozostało ich osiem: trzy frachtowce i pięć transportowców kolonizacyjnych. W tym tygodniu spodziewamy się dwóch następnych transportowców z imigrantami, a pod koniec miesiąca zawita do nas statek handlowy Tyrataków z zaopatrzeniem dla farmerów.
— Nawet mi nie przypominaj — mruknął Colin ze zbolałą miną.
— Myślę, że najlepszym wyborem jest „Gemal”, który ma w kapsułach zerowych jedynie czterdziestu zesłańców. Rozlokujemy ich na pokładzie „Tachada” i „Martijna”, gdzie zostało trochę wolnych kapsuł. Wyrobimy się w kilka godzin.
— Zajmij się tym jeszcze dzisiaj. A ty, Candace, pamiętaj, że za wszelką cenę trzeba obronić kosmodrom. Inaczej McBoeingi nie ściągną tu żołnierzy. Tu nie ma dla nich innych lądowisk. Zwiadowcy mogą dotrzeć kosmolotami w dorzecze Quallheimu, ale reszta jest zdana wyłącznie na McBoeingi.
— Tak, sir. Zrozumiałam.
— Dobrze, rozpocznij przygotowania. Terrance, za dziesięć dni masz tu wrócić. Dajcie mi miesiąc, a dranie na klęczkach będą błagać o układy!
Pocisk odłamkowy z karabinu magnetycznego trafił mężczyznę prosto w pierś, wbił się na głębokość dziesięciu centymetrów i zaczął żłobić krater w ciele, gdy impet uderzenia zamieniał osłonięte żebrami organy w galaretowatą papkę. Wtedy nastąpiła detonacja, krzemowy szrapnel rozerwał ciało na setki szkarłatnych strzępów.
Will Danza mruknął z nie skrywaną satysfakcją.
— Spróbuj się z tego odtworzyć, mój ksenobiotyczny przyjacielu — zwrócił się do ociekających krwią liści.
Wrogowie byli odporni na prawie każde większe zranienie, o czym już dawno przekonał się mały oddział ESA. Paskudne okaleczenia czy odcięte kończyny tylko nieznacznie spowalniały ich marsz, gdy wychodzili z gęstych zarośli, aby dopaść zwiadowców.
W ciągu sekund kości się składały, rany zasklepiały. Porucznik nazywała jeńca zasekwestrowanym kolonistą, lecz Will wiedział, że tak naprawdę mają do czynienia z ksenobiotycznym potworem, którego chciała odbić zgraja jego koleżków.
Zanim pokonali ostatnie trzy kilometry, Jenny Harris dwukrotnie wydawała rozkaz ostrzelania okolicy. Przeciwnicy ciskali w nich dziwnymi białymi ogniami. Raz świetlista kula, ugodziwszy w ramię Deana Folana, przepaliła warstwę ochronną kombinezonu, jakby ta była z papieru. Nanoniczny pakiet opatrunkowy, który założyli rannemu na rękę, wyglądał jak rura półprzeźroczystego zielonego egzoszkieletu.
— Hej! — krzyknął Dean. — Wracaj tu zaraz!
Jenny obejrzała się przez ramię. Gerald Skibbow pędził w głąb dżungli, wymachując szaleńczo ramionami.
— Jasna cholera! — mruknęła.
Jeszcze przed chwilą był skuty kajdankami. Dean wycelował doń z karabinu.
— Jest mój! — zawołała.
Błękitna ramka celownika karabinka impulsowego objęła drzewo rosnące pięć metrów przed uciekinierem. Strzały rozcięły smukły pień, pokazały się kłębuszki pary i płomyki ognia. Gerald Skibbow rzucił się dramatycznie w bok, kiedy drzewo zatarasowało mu drogę. Po kolejnej serii strzałów w lesie wybuchł pożar. Trafiony strzałem w kolano, farmer runął na połamane, ubłocone pnącza.
Zwiadowcy podbiegli do zbiega.
— Jak to się stało? — zapytała Jenny.
Przecież kazała Deanowi pilnować jeńca. Jeżeli nie przykładano mu do głowy lufy karabinu, Gerald Skibbow poczuwał się do obowiązku przysparzania im kłopotów.
Dean pokazał im kajdanki. Były nienaruszone.
— Zauważyłem wroga — tłumaczył się. — Odwróciłem się dosłownie na sekundę.
— Dobra. — Jenny westchnęła. — To nie twoja wina. — Pochyliła się nad jeńcem, po którego brudnej twarzy błąkał się uśmiech.
Poderwała jego prawą rękę. Dokoła nadgarstka biegła wąska, czerwona linia: szrama po zabliźniającej się ranie. — Sprytnie — rzekła spokojnie. — Następnym razem powiem Deanowi, żeby obciął ci nogi w kolanach. Ciekawe, kiedy wyhodujesz sobie nową parę.
Gerald Skibbow zaśmiał się z lekka.
— Nie miałabyś tyle czasu, dziwko, żeby się przekonać.
Wyprostowała się. Strzykało ją w kręgosłupie, jakby miała sto pięćdziesiąt lat. Czuła się niezwykle staro. Trzaskający ogień trawił pobliskie krzaki, choć zielone gałązki hamowały postęp płomieni.
Zostały im do pokonania jeszcze cztery kilometry, a dżungla stawała się coraz gęstsza. Pnącza oplatały drzewa jak tętnice, rozpinając między pniami zwartą, trudną do przebycia sieć roślinności.
Widoczność nie przekraczała dwudziestu pięciu metrów, a mieli przecież udoskonalone zmysły.
Nie damy rady, uświadomiła sobie nagle.
Od chwili opuszczenia polany rezerwa amunicji do karabinów magnetycznych kurczyła się w szybkim tempie. Niestety, nic innego nie powstrzymywało skutecznie naporu wroga. Wykorzystali też w sześćdziesięciu procentach zapas energii do karabinków impulsowych.
— Podnieście go! — rozkazała cierpko.
Will chwycił Skibbowa pod pachy i dźwignął na równe nogi.
Wtem biały ogień rozbłysnął pod stopami Jenny. Wilgotna gleba pękała, bluzgając świetlistymi kroplami, które zaczęły wspinać się spiralami na nogi niczym ciecz urągająca sile grawitacji. Wrzasnęła z bólu. Wewnątrz kombinezonu przeciwpociskowego skóra smażyła się i pokrywała pęcherzami. Neuronowy nanosystem izolował natychmiast włókna nerwowe, odcinając dopływ impulsów blokadą analgetyczną.
Will i Dean ostrzeliwali na oślep pustą, niewzruszoną dżunglę w próżnej nadziei trafienia wroga. Energetyczne pociski wybuchowe szatkowały najbliższe drzewa. Ociekające sokiem strzępy roślin fruwały w powietrzu na kształt chmury, za którą dochodziło do oślepiających eksplozji.