Выбрать главу

Spoglądając nad ramieniem pilota, Ralph Hiltch ujrzał w dole rozmyty obraz dżungli, szarozielony i upstrzony serpentynowymi pasmami mgły. Daleko z przodu, gdzie rzedła powłoka chmur, widać było coraz szerszy skrawek jaśniejszej szarości.

— Dziewięćdziesiąt sekund! — Hałas zmuszał do krzyku Kierona Sysona, pilota maszyny.

Głośny metaliczny szum wypełnił kabinę, kiedy skrzydła zaczęły rozkładać się do przodu. Kosmolot opadał pod ostrym kątem.

Szum deszczu wzmagał się, uniemożliwiając rozmowę. Przyspieszenie ujemne sięgnęło 3 g, wciskając Ralpha w oparcie jednego z sześciu plastikowych foteli.

Do kabiny wlało się światło słoneczne z krótkotrwałym tęczowym rozbłyskiem. Ustał deszcz. Maszyna wyrównała lot, tnąc przestworza już tylko z prędkością poddźwiękową.

— Będziemy musieli wykonać kompletne testy na zmęczenie konstrukcji — poskarżył się Kieron Syson. — Kto lata w deszczu z prędkością naddźwiękową? Połowa krawędzi natarcia starta do granic bezpieczeństwa.

— Niech się pan tym nie martwi — pocieszył go Ralph. — Pokrywam wszystkie koszty. — Odwrócił się w stronę Cathala Fitzgeralda. Obaj mieli na sobie ten sam model oliwkowozielonych kombinezonów przeciwpociskowych co Jenny i dwóch żołnierzy z jednostki G66. Ralph Hiltch dawno nie uczestniczył w akcji bojowej, teraz więc jego ciało tężało pod wpływem napięcia.

— Oho, dziś pańscy ludzie mają okazję troszkę się wyszaleć — stwierdził Kieron.

Na południe od nich nad nieregularnym pierścieniem ognia buchały w bladoniebieskie niebo gęste kłęby smolistego dymu. Dziesięć kilometrów na wschód powstał w dżungli szeroki, czarny krater.

Kosmolot zakręcił z gwałtownym przechyłem, zmieniając krzywiznę płatów skrzydeł, by okrążyć trzecią sczerniałą polanę, mniejszą niż poprzednie. Ta miała tylko sto metrów szerokości. Cienkie języki ognia ślizgały się na pogorzelisku po powalonych drzewach, a w powietrzu na podobieństwo grzyba unosiła się chmura sinego dymu. Dokładnie pośrodku polany znajdowała się wysepka przywiędniętej zieleni.

— To oni! — orzekł Kieron, kiedy system namiarowy kosmolotu rozpoznał sygnał z bloku nadawczo — odbiorczego Jenny Harris.

Na zdeptanych liściach pnączy stało czterech ludzi. Na oczach Ralpha jeden z nich wystrzelił w stronę dżungli z karabinu magnetycznego.

— Ląduj i zabieraj ich — rozkazał pilotowi. — Tylko szybko!

Kieron zagwizdał przez zęby.

— Boże, czemu ja? — mruknął ze stoickim spokojem.

Ralph słyszał, jak dzwonowate dysze przyjmują pionowe położenie. Podwozie szczęknęło i zaczęło się obniżać. Zataczali coraz niższe koła nad czarną, spaloną ziemią. Za pośrednictwem bloku nadawczo — odbiorczego Ralph otworzył kanał lokalnej łączności z Jenny Harris.

— Pięćdziesiąt sekund do lądowania — powiedział. — Przygotujcie się do biegu.

Odchylił się wewnętrzny właz śluzy, za którym zsuwał się na bok płat kadłuba. Do środka w towarzystwie wycia kompresorów wdarło się gorące, wilgotne powietrze.

— Prędzej, szefie! — zawołała Jenny zachrypniętym głosem.

— Zostało nam tylko trzydzieści pocisków. Gdy przestaniemy odpędzać ich ogniem, uderzą w kosmolot wszystkim, co mają!

Drobny pył wpełzał do kabiny niczym czarna dżdżownica. Przez jęk kompresorów przebiły się ostrzeżenia o zanieczyszczeniach środowiska; na przedniej wrędze bursztynowe lampki mrugały jak szalone.

— Ląduj, i to zaraz! — krzyknął Ralph do pilota, a następnie do Cathala: — Daj im jakieś wsparcie ogniowe, pal tę dżunglę!

Wycie kompresorów osiągało coraz wyższe tony. Cathal Fitzgerald przysunął się do drzwi i zaparł ciałem o brzeg włazu. Zaczął obracać karabinkiem impulsowym w lewo i w prawo długimi łukami. Wokół obrzeża polany w ściemniałe niebo bluznęła ściana ognia.

— Dziesięć sekund — powiedział Kieron. — Podejdę możliwie najbliżej.

Strumienie wylotowe z dysz uderzyły o ziemię, wzbijając ogromną chmurę popiołu. Drastycznie spadła widoczność. Pożar rzucał mdłe pomarańczowe refleksy na część kadłuba maszyny.

Jenny Harris patrzyła, jak kosmolot dotyka ziemi, podskakuje i siada już spokojnie. Z trudem dostrzegła nazwę na wąskim, kanciastym ogonie: „Ekwan”. Przy otwartym włazie wisiały dwie niewyraźne postacie, Ralph Hiltch i Cathal Fitzgerald. Jeden z nich machał niecierpliwie ręką. Chyba Ralph.

Po wystrzeleniu ostatniego pocisku Will Danza odrzucił ciężki karabin.

— Koniec amunicji — mruknął z odrazą.

Pochwycił lżejszą broń i zaczął szyć w płomienie impulsami energii.

— Ruszcie się, na co czekacie?! — Przekaz datawizyjny Ralpha zakłócony był suchymi trzaskami.

— Bierzcie Skibbowa! — rozkazała Jenny żołnierzom. — Będę was osłaniać! — Odwróciwszy się plecami do kosmolotu, wycelowała karabinek w osnutą dymem dżunglę.

Will i Dean złapali Geralda Skibbowa i zaczęli go ciągnąć w stronę błyszczącego pojazdu.

Jenny kuśtykała kilka metrów za nimi. Miała już podłączoną ostatnią wysokowydajną baterię, której poziom naładowania spadł do siedmiu procent. Zredukowała szybkość wystrzeliwania ładunków, po czym oddała na oślep piętnaście strzałów. Do hełmofonu docierały dziwne szelesty i chroboty zbierane przez mikrofony kombinezonu. Przełączyła się chwilowo na tylne czujniki optyczne, by zobaczyć, jak Gerald Skibbow szamocze się z czterema ludźmi, którzy próbują wciągnąć go do kosmolotu. Ralph Hiltch trzasnął Geralda w twarz kolbą karabinka. Koloniście polała się krew ze złamanego nosa, lecz zanim się otrząsnął, Will zdążył wepchnąć jego nogi do śluzy.

Jenny wróciła do tego, co działo się przed nią. Z kłębów dymu wychynęły obce postacie, pięć pochylonych w ramionach humanoidów. Jak wielkie małpiszony, pomyślała. Wokół jednego z nich zamknęła się szczelnie niebieska ramka celownika. Trafiony, zatoczył się gwałtownie do tyłu.

Raptem biała kula wystrzeliła z ciemności tak szybko, że nie sposób było przed nią uskoczyć. Rozlała się po karabinku, nabierając mocy. Obudowa broni zaczęła się giąć i wybrzuszać, jakby zrobiono ją z wosku. Jenny nie mogła uwolnić palców: wtopiły się w rozgrzany karabinek. Krzyk strasznego cierpienia wyrwał się z jej gardła, gdy ogień pożerał kości. Na ziemię spadły płonące szczątki broni. Podniosła rękę: nie było już palców, a tylko dymiący kikut dłoni. Jej krzyk przeszedł w lament, do tego potknęła się na sterczącym w górę korzeniu. Twardy odrost, niczym złośliwy wąż, owinął się płynnie wokół kostki.

Odwróciła głowę. Kosmolot czekał w odległości dwunastu metrów. Gerald Skibbow leżał na podłodze śluzy, przygwożdżony ciężarem dwóch osób w kombinezonach. Patrzył na Jenny z drwiną malującą się na zakrwawionych ustach. Korzeń zaciskał się jak imadło, wpijał w kostkę. Wiedziała, że to jego sprawka.

— Startujcie beze mnie — przesłała datawizyjnie. — Na miłość boską, Ralph, startujcie! Zabierzcie go do Ombey!

— Jenny!

— Niech przynajmniej coś z tego będzie.

Wylądowała na niej jedna z ciemnych postaci. Był to osobliwie tęgi mężczyzna: rosły, ale nie gruby. Ciało miał zarośnięte gęstymi, zmierzwionymi włosami. Chwilę później nic już nie widziała, gdy przygniótł brzuchem jej hełm powłokowy.

Znów rozbrzmiał cichy chór głosów.

— Naprawdę, nie masz się czego bać — mówiły. — Pozwól, to ci pomożemy.