— Jak długo taki będzie?
— Piwo rozlewa się na pinty, ale śmiertelność nie tak łatwo odmierzyć, słodka Kelly. Będzie się cieszył pełnią życia, i to się liczy.
— On o niczym nie wie — odezwał się lakonicznie Reza.
Shaun Wallace przywołał na usta blady uśmiech jakby politowania.
Poduszkowce docierały do coraz jaśniejszych terenów. Kelly ujrzała w górze, jak cudownie czyste promienie słońca nadają liściom szmaragdowy odcień. Wreszcie coś przestało być czerwone!
A już zaczynała wierzyć, że wszędzie na świecie może być tylko czerwono.
Oddział wyjechał spod potarganych obrzeży chmury. Najemnicy wrzasnęli radośnie zgodnym chórem.
— Skąd to się wzięło? — Kelly próbowała przekrzyczeć zgiełk wesołych głosów, pokazując na niebo.
— To nasze odbicie, a raczej naszego strachu.
— Czego się boicie?
— Pustej nocy, która przypomina nam o zaświatach. Dlatego się przed nią ukrywamy.
— To wyście stworzyli tę chmurę? — zapytała z mieszaniną niedowierzania i zdumienia. — Ale ona ciągnie się przez tysiące kilometrów!
— Zgadza się. Powstała z naszej woli. Pragniemy schronienia i ono jest nam dane. Wszyscy, nawet taki odludek jak ja, modlimy się o azyl całym naszym jestestwem. Mamy potężną wolę, a ona jest spragniona wciąż nowych podbojów. Ta chmura rychło przykryje planetę. Ale to dopiero pierwszy rozdział wielkiego dzieła zbawienia.
— A jaki będzie drugi?
— Udamy się w drogę, by zniknąć na zawsze z oblicza tego wstrętnego wszechświata. Zamieszkamy w miejscu, które sami sobie stworzymy. Gdzie pustka nie wisi jak miecz nad głową, gdzie śmierć nie ma dostępu do człowieka. Tam ten motyl będzie żył przez wieki. Powiedz mi, Kelly, czy to nie szczytne marzenie, czy to nie sen wart urzeczywistnienia?
Ostatnie drzewa zostały w tyle, gdy wjechali na sawannę. Bujne, zielone łąki zdawały się rozwijać po obu stronach rzeki, jakby odbywał się właśnie akt ich stworzenia. Reza nie poświęcał jednak otoczeniu zbyt dużej uwagi, ponieważ zastanawiały go słowa ekscentrycznego Irlandczyka.
— Zamknięty wszechświat — powiedział już bez wcześniejszej ironii.
Kelly spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Myślisz, że to możliwe?
— Podobne rzeczy dzieją się tysiące razy na dzień. Podczas każdej podróży międzygwiezdnej jastrzębie otwierają szczeliny w przestrzeni, aby wlecieć do tunelu czasoprzestrzennego. Z teoretycznego punktu widzenia są to samoistne wszechświaty.
— Zgoda, ale żeby zabrać całą planetę…
— Jest nas dwadzieścia milionów — wtrącił spokojnie Shaun Wallace. — Razem nam się uda. Wspólnymi siłami otworzymy bramę, która prowadzi do nieśmiertelności.
Neuronowy nanosystem Kelly zapisał wiernie zimny dreszcz, jaki przeszedł jej po ciele, gdy Wallace z taką pewnością siebie wypowiadał swoje zdanie.
— Czyżbyście planowali umieścić całą Lalonde w dostatecznie dużym tunelu czasoprzestrzennym? Na zawsze?
Shaun Wallace pokręcił palcem.
— Przepraszam, słodka Kelly, lecz znowu wkładasz mi w usta swoje piękne, eleganckie słówka. Planowanie to takie szumne określenie. Generałowie, admirałowie i królowie: oni układają plany.
Ale nie my. My się kierujemy instynktem. Zabranie naszej nowej ojczyzny z wszechświata stworzonego przez Boga wydaje nam się czymś tak naturalnym jak oddychanie. — Zachichotał. — Właśnie dzięki temu będziemy mogli nadal oddychać. Chyba nie chciałabyś, żebym przestał oddychać, hę? Taka miła, słodka dziewuszka.
— Nie. Tylko co z Molvim? Ciekawi mnie, co się z nim później stanie.
Shaun Wallace podrapał się po brodzie, rozejrzał po sawannie i z kpiącym wyrazem twarzy poprawił kombinezon na ramionach.
— Pewnie zostanie tam, gdzie jest — stwierdziła chłodno Kelly. — Nigdy go nie wypuścisz.
— Potrzebuję ciała, i to bardzo. Jeśli między nami znajdzie się ksiądz, poproszę go o rozgrzeszenie.
— Jeżeli mówisz prawdę — rzekł Reza z wahaniem, ogniskując czujnik optyczny na powłoce czerwonych chmur — to lepiej, żebyśmy wydostali się stąd jak najszybciej. Powiedz, kiedy ma się zdarzyć to spektakularne zniknięcie planety?
— No… kilka dni wam jeszcze zostało. Ale nie macie już statków, żeby stąd odlecieć. Przykro mi.
— A więc dlatego nie stawiałeś oporu? Bo i tak nie mamy możliwości ucieczki?
— O nie, nie zrozum mnie źle. Bo widzisz, nie bardzo mnie ciągnie do moich ziomków. Bokiem mi już wychodzą, więc polubiłem samotność. Wybrałem życie w puszczy. Siedem wieków z tą zgrają w zupełności mi wystarczy.
— To znaczy, że nam pomożesz?
Uniósł głowę i zerknął przez ramię na drugi poduszkowiec.
— Nie będę wam przeszkadzał — oświadczył wspaniałomyślnie.
— Wielkie dzięki.
— Ale to wam się na wiele nie zda.
— Jak to?
— Obawiam się, że trudno wam będzie znaleźć bezpieczny zakątek. Całkiem sporo moich kolegów odleciało waszymi statkami.
— No to się popieprzyło! — warknęła Kelly.
Shaun Wallace nachmurzył czoło z niesmakiem.
— Hejże, nie przystoi panience takich słów używać.
Kelly postarała się, aby uchwycić wyraźnie twarz Irlandczyka.
— Chcesz powiedzieć, że cokolwiek dzieje się na Lalonde, zdarzy się również na innych planetach?
— Tak twierdzę. W zaświatach przebywają nieprzebrane tłumy udręczonych dusz. Wszystkie pożądają miłego, świeżego ciała.
Twoje mogłoby się komuś bardzo spodobać.
— Ono jest już zajęte, wypełnione po brzegi.
W jego oczach błysnęło ponure rozbawienie.
— A myślisz, że moje jakie było?
— I wszystkie te światy, na których wylądują opętani, zostaną uwięzione w tunelach?
— Ciągle używasz tego śmiesznego słowa: tunel. Kojarzy mi się z korytarzykiem robaka, nad którym leży kupka ziemi, dzięki czemu wędkarz poznaje, co się chowa w środku.
— Mam na myśli luki w przestrzeni. Szczeliny, którymi można przechodzić.
— Naprawdę? W takim razie mówimy o tej samej rzeczy. To mi się nawet podoba: szczelina w niebie, którą można przejść na drugą stronę tęczy.
Jak w baśni. Słowa te pojawiały się raz za razem w wyobraźni Kelly, obwiedzione hologramowym fioletem nad postacią szalonego zmarłego Irlandczyka, który uśmiechał się jadowicie na widok jej zmieszania. Światy porwane ze swych orbit przez armie umarlaków. Jak w baśni. Jak w baśni. Jak w baśni…
Fenton, warcząc, poderwał się na nogi z obnażonymi kłami i sierścią zjeżoną na karku. Shaun Wallace popatrzył na psa z niepokojem. Kelly zaobserwowała drobne białe ogniki na czubkach jego palców. Fenton odwrócił jednak głowę w górę rzeki i głośno zaszczekał.
Jalal obracał już karabin magnetyczny. Dostrzegł wielkiego zwierza, który czaił się w wysokiej nadbrzeżnej trawie trzydzieści pięć metrów od poduszkowców. Pamięć dydaktyczna z ogólną wiedzą o Lalonde podpowiedziała mu, że to krokolew, drapieżnik polujący na równinach, postrach nawet sejasów. I nic dziwnego: olbrzym miał cztery metry długości i musiał ważyć co najmniej pół tony.
Miał płową sierść zlewającą się z kolorem trawy, przez co trudno go było zauważyć gołym okiem. Na szczęście w podczerwieni jarzył się jak pochodnia. Łeb zdawał się przeszczepiony z ziemskiego rekina: paszcza pełna zębów i małe, pałające żądzą mordu oczka.
Zamknęła się na nim niebieska kratka celownika. Jalal wystrzelił pocisk wybuchowy.
Wszyscy się skulili, Kelly zasłoniła rękami uszy. Nastąpiła oślepiająca eksplozja, po której wzbił się na dwadzieścia metrów w górę słup fioletowej plazmy i grud ziemi. Wierzchołek słupa spłaszczył się, a po rzece rozszedł pierścień pomarańczowych, przydymionych płomieni. Rozdzierający huk z łatwością zagłuszył głuchy werbel, jakim żegnała ich czerwona chmura.