Выбрать главу

— No tak, teraz sobie przypominam. Jeden taki dżentelmen, co się nazywał Custer.

Neuronowy nanosystem Pata dokonał szybkiej weryfikacji.

— Generał armii amerykańskiej? Ten, który w dziewiętnastym wieku przegrał bitwę z Siuksami?

— Ten sam. Tylko mi nie mów, że mówi się o nim w dzisiejszych czasach.

— Mamy go na kursach historii. Jak się czuł po dotkliwej klęsce?

Shaun Wallace spochmurniał — W ogóle się nią nie przejmował. Jak my wszyscy, tak i on cierpiał, choć nie było nawet łez do wypłakania. Porównujesz śmierć ze światem naturalnym, co jest, przepraszam za wyrażenie, dość głupie. Słyszałeś o Hitlerze? Na pewno, skoroś słyszał o biednym, potępionym George’u Armstrongu Custerze.

— Pamiętamy Hitlera. Ale on chyba żył w późniejszych czasach niż ty?

— Istotnie. Ale nie myśl, że się zmienił po śmierci. Myślisz może, że wyrzekł się swoich przekonań, stracił wiarę w ich słuszność? Myślisz, że po śmierci można spojrzeć na minione życie i zobaczyć, jakim się było bałwanem? O nie, nic z tych rzeczy. Za dużo czasu zajmują tam klątwy i lamenty, wyszarpywanie ze wspomnień sąsiadów nędznych ochłapów smaku i koloru. Śmierć nie daje mądrości. Nie skłania do ukorzenia się przed Bogiem. A szkoda.

— Hitler — powiedziała Kelly jak w transie. — Stalin, Czyngischan, Kuba Rozpruwacz, Helmen Nyke. Rzeźnicy i sprawcy wojen. Wszyscy tam są? Czekają w zaświatach?

Shaun Wallace wpatrywał się w sklepiony sufit, poprzecinany gdzieniegdzie cieniami nielicznych elementów obcej architektury.

Przez chwilę rysy jego twarzy odzwierciedlały wszystkie te lata, które naprawdę przeżył.

— O tak, Kelly, są tam wszystkie bestie, jakie wylęgły się na poczciwiej Ziemi. Marzą o powrocie, czekają na dogodną sposobność. My, opętani, chcemy skryć się przed śmiercią i otwartym niebem, ale na tej planecie nie uda nam się stworzyć raju. To niemożliwe, póki odzywa się w nas ludzka natura.

O tej porze nie mogło być mowy o prawdziwym brzasku. Dopiero za pół godziny słońce miało rozlać pierwsze wątłe blaski nad wschodnim horyzontem. Chmury deszczowe jednak odeszły, a w nocy osłabła furia wiatru. Niebo na północy paliło się posępną czerwienią, nadając trawie na sawannach ciemną, szkarłatną barwę.

Octan patrzył, jak brzegiem rzeki posuwa się czarny punkcik, zmierzając w stronę wieży Tyrataków. Ciężkie wilgotne powietrze zwichrzyło piórka orła, kiedy pochylił skrzydło i dał nura ku ziemi, zakręcając ostro. Pat Halahan obserwował samotnego nocnego wędrowca za pośrednictwem wąskich, niezrównanych oczu związanego z nim afinicznie przyjaciela.

Kelly obudziła się, czując czyjąś dłoń na ramieniu i słysząc tupot stóp na suchej, twardej podłodze pierwszego piętra, gdzie nocowali najemnicy. Neuronowy nanosystem przywrócił zmęczonej głowie pełną sprawność działania.

Ostatni zwiadowca znikał właśnie na pochylni.

— Ktoś idzie — oznajmił Wallace.

— Ktoś z twoich?

— Nie, swojego bym poznał. Zauważ, że Reza Malin o nic nie zapytał. — Wydawał się zadowolony.

— Wielkie nieba, można by pomyśleć, że jeszcze ci nie ufa.

— Wysunęła się z foliowego śpiwora, w którym spała. Wallace podał jej rękę i pomógł wstać. Razem zeszli do korytarza na parterze.

Siódemka najemników stała wokół otworu wyciętego w drzwiach; czerwone światło pobłyskiwało blado na ich sztucznej skórze. Fenton i Ryall także nie spały: powarkiwały z lekka, odbierając zdenerwowanie płynące z umysłu ich pana.

Kiedy Kelly zjawiła się w progu, Reza i Sewell wychodzili akurat na dwór.

— O co chodzi? — zapytała.

— Dwóch jeźdźców na koniu — poinformował ją Pat. — Jadą w naszym kierunku.

Kelly wyjrzała na zewnątrz w chwili, gdy Reza i Sewell włączyli obwody maskujące i rozmyli się na tle krajobrazu. Przez kilka sekund mogła ich jeszcze odprowadzać wzrokiem, śledząc okrągły okład nanoopatrunku na nodze potężnie zbudowanego najemnika, lecz i on wkrótce zniknął wśród nieziemsko zabarwionej trawy.

Był to jeden z koni pociągowych, jakie spotykało się w gospodarstwach kolonistów. Choć młody, z trudem już przebierał nogami; łeb zwisał mu smętnie do ziemi, z pyska kapała piana. Reza schodził ostrożnie w dół zbocza w stronę zwierzęcia, zostawiwszy na górze Sewella, który go osłaniał. Czujniki optyczne pokazały dwie osoby na końskim grzbiecie, ubrane w poplamione poncha wycięte z impregnowanego brezentu. Dojrzały wiekiem mężczyzna miał mocno zarysowaną szczękę ocienioną krótkim zarostem, skronie przyprószone siwizną, a sądząc po wyglądzie, musiał niedawno stracić sporo kilogramów. W jego ruchach dało się wszakże wyróżnić pewien wigor, który nie uszedł uwagi Rezy, gdy obserwował nieznajomych wśród rozkołysanej trawy. Siedzący z tyłu chłopczyk musiał niedawno płakać; przemókł do suchej nitki i teraz tulił się z drżeniem do mężczyzny, wycieńczony i otępiały.

Reza ocenił, że nie stanowią żadnego zagrożenia. Poczekał, aż podjadą na odległość dwudziestu metrów — dopiero wtedy wyłączył obwody maskujące. Koń zrobił jeszcze kilka kroków, zanim jeździec dostrzegł z przestrachem rosłego człowieka. Powściągnął cugle apatycznego zwierzęcia, pochylił się nad jego karkiem i przyjrzał Rezie ze zdumieniem.

— A cóż to za… Ależ pan nie jest opętany, nie ma pan w sobie ich pustki. — Pstryknął palcami. — No, oczywiście! Żołnierz, któżby inny! Przylecieliście wczoraj statkami kosmicznymi. — Uśmiechnął się, zawył radośnie, po czym przerzucił nogę przez siodło i zsunął się na ziemię. — Na co czekasz, Russ, zsiadaj! Już tu są, żeby nas wyratować. Piechota Sił Powietrznych. A nie mówiłem, że się zjawią? Tyle razy powtarzałem, byście nie tracili nadziei. — Chłopiec dosłownie spadł z konia, prosto w ramiona mężczyzny.

Reza podszedł, aby pomóc. Mężczyzna chwiał się na nogach, a jedna z jego dłoni była owinięta grubym bandażem.

— Niech pana Bóg błogosławi! — Horst Elwes uściskał zaskoczonego najemnika. W jego oczach błyszczały łzy wdzięczności i niewysłowionej ulgi. — Ostatnie tygodnie były najcięższą próbą, jakiej Pan dotąd mnie poddał, swego słabego, śmiertelnego sługę.

Wreszcie po nas przylecieliście, po tylu dniach, jakie przyszło nam spędzić w tym królestwie diabła. Jesteśmy uratowani!

11

Boston przeszedł w ręce opętanych, choć szybko topniejąca grupa władz wojskowych Norfolku nie chciała pogodzić się z faktami.

Edmund Rigby wyjrzał przez hotelowe okno, omiatając spojrzeniem spadziste łupkowe dachy stolicy prowincji. Płomienie nadal buchały w peryferyjnych dystryktach, gdzie oddziały milicji próbowały przełamać barykady rewolucjonistów. Zeszłej nocy okręt wojenny Floty ostrzelał maserem plac targowy Devonshire. W niespełna sekundę granitowa kostka brukowa przeistoczyła się w błyszczące jezioro lawy. Nawet teraz, mimo że powierzchnia skrzepła i ściemniała, można byłoby piec mięso w żarze. Podczas demonstracji siły plac był wyludniony. Pokaz potęgi wojska: wy tam, na dole, mrówcze plemię rozlazłe po brudnej ziemi, a my w górze, anioły, władcy życia i śmierci. Tymczasem opętani szydzili z krążących na niebie statków, które były bezużytecznym złomem, gdy pozbawiono je celów. Owszem, dysponowały odpowiednią siłą rażenia, lecz odwieczny dylemat wyboru mniejszego zła paraliżował palce na przyciskach spustowych. Każdy rząd musiał spuścić z tonu, gdy w grę wchodzili zakładnicy. Statki kosmiczne już dawno bluznęłyby niszczycielskim ogniem. Oficerowie pragnęli zmieść z powierzchni idyllicznej planety ohydnych, nikczemnych anarchistów i wywrotowców, jednakże nie zdołano wyprowadzić z miasta jego przyzwoitych mieszkańców, kobiet, dzieci i Bogu ducha winnych staruszków. Oficerowie Floty i przedstawiciele rządu planety sądzili, że borykają się ze zwyczajną rewoltą, przewrotem politycznym, a owce wciąż są pomieszane z wilkami. Dumne anioły na orbicie miały związane ręce.