Drugi człekokształtny stwór wcisnął w błoto jej zmaltretowane nogi. Rozerwano przód kombinezonu przeciwpociskowego. Oddech przychodził jej z trudem.
— Jenny!!! Chryste, nie mogę strzelać, oni na niej leżą!
— Startujcie! — błagała. — Po prostu startujcie…
Nanosystemowe blokady analgetyczne przestały nagle działać.
Straszliwy ból promieniujący od nóg i ręki zaćmiewał umysł.
Z mroczniejącego świata dolatywały dalsze odgłosy darcia. Poczuła powiew wilgotnego, gorącego powietrza na obnażonym kroczu.
— To nie musi trwać długo — zapewniał chór. — Możemy cię uratować. Tylko wpuść nas do środka. — Coś ją wyczuwalnie zmuszało do podjęcia decyzji, jakby ciepły, suchy wiatr zerwał się w jej głowie.
— Precz ode mnie! — jęknęła.
Przesłała ostatnią, twardą jak diament myśl do szwankującego nanosystemu, uaktywniając kod samobójczy. Rozkaz został przekazany do wysokowydajnej baterii, powodując jej zwarcie. Zastanawiała się, czy wybuch będzie dostatecznie silny, by rozerwać stwory.
Był…
„Ekwan” przelatywał nad równikiem Lalonde, sześćset kilometrów nad piaskowo-brązowymi pasmami pustyń ciągnących się na kontynencie Sarell. Transportowiec kolonizacyjny z pięcioma rozłożonymi skrzydłami paneli termozrzutu obracał się wolno wzdłuż osi głównego napędu, wykonując jeden pełny obrót w ciągu dwudziestu minut. Przy przedniej części kadłuba cumował pasażerski McBoeing BDA-9008.
Sceneria była iście sielankowa: statek gwiezdny i kosmolot szybowały w ciszy nad skalistym wybrzeżem Sarella, a potem ciemniejącym błękitem oceanu. Tysiące kilometrów przed nimi biegła linia terminatora, za którą czarny welon zasłaniał połowę Amariska. Z dyszy silnika korekcyjnego między panelami termozrzutu wypływał co kilka minut kłąb gęstej, żółtej pary, by zniknąć w okamgnieniu.
Ten obraz technicznej doskonałości stał w całkowitej sprzeczności z wydarzeniami rozgrywającymi się w tunelu śluzowym, gdzie dzieci płakały i wymiotowały, a czerwoni na twarzy rodzice miotali przekleństwa, opędzając się od wstrętnych, lepkich kropel.
Nikomu nie dano czasu na przygotowanie się do wyjazdu; wszystko, co z sobą zabrali, to kilka ubrań i najcenniejszych rzeczy, jakie udało im się w pośpiechu zapakować do chlebaków. Dzieci nie otrzymały nawet lekarstw na mdłości. Personel ambasady pokrzykiwał ze złością, ukrywając zarówno ulgę wynikającą z opuszczania Lalonde, jak i obrzydzenie na widok fruwających wymiocin. Załoga „Ekwana”, przyzwyczajona do zachowania szczurów lądowych, unosiła się w powietrzu z podręcznymi odsysaczami sanitarnymi i kierowała oporne dzieci do jednego z pięciu wielkich przedziałów z kapsułami zerowymi.
Na mostku kapitańskim kapitan Farrah Montgomery, nieczuła na cierpienia pasażerów, obserwowała obrazy wyświetlane przez kolumnę AV konsoli sterującej. Tę samą scenę oglądała już tysiące razy.
— Powie mi pan wreszcie, dokąd się udajemy? — spytała mężczyznę zapiętego pasami na fotelu amortyzacyjnym jej zastępcy. — Mogłabym wyliczyć wektor lotu. Zyskamy trochę czasu.
— Do Ombey — odparł sir Asquith Parish, ambasador Kulu na Lalonde.
— Pan tu jest szefem — rzekła kwaśno.
— I mnie się to nie podoba, ale cóż zrobić?
— Mamy jeszcze trzy tysiące kolonistów w uśpieniu. Co im pan powie, kiedy dotrzemy do księstwa?
— Nie wiem, ale chyba przestaną narzekać, kiedy usłyszą, co działo się na Lalonde.
Z niejakim poczuciem winy kapitan Montgomery pomyślała o fleksie schowanym w kieszonce kombinezonu. Wieści docierające z Durringham w ciągu ostatniego tygodnia były dość zagmatwane. Może i lepiej, że odlatywali? Przynajmniej będzie mogła zrzucić całą odpowiedzialność na ambasadora, gdy władze przedsiębiorstwa wezwą ją na dywanik.
— Ile pani potrzebuje czasu? — spytał sir Asquith.
— Czekamy już tylko na powrót Kierona. W zasadzie to nie miał pan prawa wysyłać go z taką misją.
— Jeszcze dwukrotnie okrążymy planetę, potem odlatujemy.
— Bez mojego pilota nigdzie się stąd nie ruszam.
— Jeśli nie pojawi się do tego czasu, to nie ma już pani pilota.
Odwróciła do niego głowę.
— Co tam się właściwie dzieje na dole?
— Sam chciałbym to wiedzieć. Ale zapewniam panią: cholernie się cieszę, że opuszczam to miejsce.
McBoeing odcumował, kiedy „Ekwan” wleciał w strefę cienia.
Pilot włączył silniki manewrowe i zaczął sunąć po orbicie eliptycznej przechodzącej przez górne warstwy atmosfery Lalonde. Na „Ekwanie” kończono przygotowania do lotu: testowano jonowe silniki sterujące, wtryskiwano paliwo do napędu termojądrowego. Załoga krzątała się w modułach mieszkalnych, mocując poluzowane sprzęty i sprzątając śmieci.
— Mam go! — zawołał oficer nawigacyjny.
Kapitan Montgomery połączyła się datawizyjnie z komputerem pokładowym, by uzyskać dostęp do obrazów zbieranych przez zewnętrzne czujniki statku.
Nad zaciemnioną wschodnią częścią Amariska biegła długa smuga białoniebieskiej plazmy, której jaskrawe czoło przesuwało się akurat nad przybrzeżnymi górami. Choć było już na wysokości pięćdziesięciu kilometrów i szybko się wznosiło, rzucało jeszcze na ośnieżone szczyty chwiejne, migotliwe refleksy.
Komputer pokładowy „Ekwana” zawiadomił o otwierającym się kanale łączności.
Ralph Hiltch obserwował podenerwowanego pilota, który wyraźnie się odprężył po nawiązaniu kontaktu z macierzystym statkiem. Na dobrą sprawę sam powinien odczuwać ulgę: wylądowawszy, utracili łączność ze światem. Uważał jednak, że poprawne działanie bloku nadawczo — odbiorczego jest rzeczą najzupełniej normalną. Los był im to winien: przynajmniej obwody elektroniczne musiały funkcjonować jak należy.
Pilot wyłączył w kabinie alarm dźwiękowy, lecz mrugające bursztynowo lampki wciąż ostrzegały o zanieczyszczeniach w suchym i gryzącym powietrzu, które drapało Ralpha w gardle. Malała siła grawitacji, w miarę jak wznosili się nad oceanem, zataczając łuk ku miejscu spotkania z masywnym transportowcem. Cichł z wolna basowy ryk silników odrzutowych.
Oddychali naprawdę kiepskim powietrzem, ale było to nic w porównaniu z morderczą atmosferą, jaka panowała w ciasnej kabinie.
Gerald Skibbow siedział skulony z tyłu na plastikowym siedzeniu; nadgarstki miał przypięte do oparć fotela kajdankami ślizgowymi, pobielałe palce wpijał w miękkie podkładki. Odkąd zamknął się właz śluzy, zachowywał się spokojnie. Z drugiej strony, Will i Dean czekali tylko na pretekst, żeby odstrzelić mu głowę. Śmierć Jenny nastąpiła szybko (chwała Bogu), lecz w strasznych okolicznościach.
Ralph wiedział, że powinien teraz odtwarzać w pamięci zachowanie małpokształtnych stworzeń, szukać kluczowych informacji na temat wroga, który im zagrażał, lecz nie mógł się jakoś do tego zmusić.
Niech specjaliści z biura ESA na Ombey przestudiują sobie tę pamięciową sekwencję: przynajmniej emocje nie wpłyną na ich wnioski.
Jenny była doskonałym oficerem, poza tym łączyła ich przyjaźń.
Wyłączył się silnik odrzutowy kosmolotu. W warunkach nieważkości żołądek podchodził Ralphowi do gardła. Szybko uruchomił program ograniczający mdłości.
Jeniec skurczony w fotelu zaczął drżeć, kiedy przed jego wciąż krwawiącym nosem zafalowały pozlepiane kosmyki odpychająco brudnej brody.
Hangar „Ekwana” był cylindryczną halą otoczoną gmatwaniną metalowych prętów, które rzucały czarne, nieregularne cienie na srebrzyste ściany. Kosmolot po złożeniu skrzydeł wsunął spłaszczony nos przez otwarte wrota w czekający już na niego pierścień urządzeń mocujących. Siłowniki wpięły zaczepy w gniazda kosmolotu rozmieszczone wokół kadłuba za kopułką anteny radiolokatora, po czym maszyna została wciągnięta do środka.