Выбрать главу

Nawet jeśli coś podejrzewali — jeśli zaczynali dawać wiarę przekazywanym z ust do ust plotkom o okropieństwach i rzeziach — nic już nie mogli zdziałać. Do rozruchów doszło nie tylko w Bostonie, po prostu to miasto było pierwsze. Dzięki Edmundowi Rigby’emu zalążki powstania rozwijały się na wszystkich wyspach planety, gdzie szajki opętanych anektowały coraz szersze rzesze tubylców. Niegdyś służył w randze kapitana w australijskich oddziałach piechoty morskiej, zanim po wejściu na minę przeciwpiechotną w 1971 roku w Wietnamie stracił życie. Nauczył się jednak taktyki walki, a nawet studiował w Oficerskiej Szkole Marynarki Wojennej w Dartmouth. A tymczasem to rozległe, kosmiczne imperium skonfederowanych planet, mimo niewiarygodnych osiągnięć technicznych, niewiele się różniło od Ziemi, na której kiedyś mieszkał.

Dawne metody stosowane przez partyzantów z Vietcongu sprawdzały się i tutaj, a on znał je na pamięć. Gdy statki kupieckie po letnim przesileniu opuściły Norfolk, za nadrzędny cel postawił sobie przejęcie kontroli nad planetą.

Odkąd tu przybył, nie brakowało mu pracy. Babrał się w krwi, zniewalał strachem i rozgrzebywał paskudztwa ukryte w sercu każdej ludzkiej istoty. Żyjącej, martwej… bądź uwięzionej między życiem a śmiercią.

Zamknął oczy, jakby chciał uciec od wspomnień ostatnich tygodni, zapomnieć o swym losie. Nie znalazł jednak wytchnienia. W jego myślach zmaterializował się hotel, utkane z cienia ściany i stropy.

Ludzie, jedni i drudzy, poruszali się ospale po luksusowych pokojach i szerokich korytarzach, gdzie krzyżowały się zniekształcone echa śmiechów i rozpaczliwych wrzasków. A po drugiej stronie, za zasłoną cieni, zawsze one: zaświaty. Tłum kotłujących się dusz żebrzących o wybawienie z niebytu. Przymilne, zwodnicze obietnice: będę twoim niewolnikiem, będę kochankiem, wyznawcą. Wszystko, byle tylko wrócić.

Edmund Rigby zadrżał z obrzydzenia. Boże, proszę, kiedy już zabierzemy Norfolk z tego wszechświata, niech będzie ukryty również przed zaświatami. Pozwól mi znaleźć spokój, niech to się wreszcie skończy.

Trzech jego poruczników, których wybrał spośród nowo opętanych o nieugiętej woli, wlekło korytarzem jeńca. Rigby napiął ramiona, aby wzbierająca w nim moc dała jego postaci dostojeństwo i siłę, a przy okazji mundur Napoleona. Odwrócił się do drzwi.

Wpadli do środka, rechocząc i dowcipkując — nieokrzesańcy wychowani w ulicznym rynsztoku, gdzie tupet i grubiaństwo uchodziły za narzędzia władzy. Edmund Rigby powitał ich jednak uprzejmym uśmiechem.

Grant Kavanagh został pchnięty na ziemię; broczył krwią z ran na twarzy i rękach, a jego piękny milicyjny mundur był cały ubłocony i potargany. Mimo to nie chciał się ukorzyć. Edmund Rigby czuł do niego szacunek, ale i smutek. Ten człowiek, który tak wierzył w Boga i swoje siły, wydawał się niełatwym orzechem do zgryzienia.

Wielka szkoda, pomyślał. Czemuż oni nie chcieli się po prostu poddawać?

— Mały prezent dla ciebie, Edmundzie — rzekł Iqabl Geertz.

Przybrał wygląd gula: niemal szara skóra, wpadnięte policzki, gałki oczne całkowicie czerwone, czarne ubranie na kościstym ciele. — Jeden z tych wielmożnych panków. Stawiał się. Pewnie jakaś ważna figura.

Ucharakteryzowany na lwa Don Padwick warknął groźnie. Grant Kavanagh wzdrygnął się, kiedy wielka płowa bestia opadła na cztery łapy i podeszła do niego, chlastając ogonem.

— Pojmaliśmy cały oddział — oznajmił spokojnie Chen Tambiah. — To już niedobitki milicji, które kręcą się po mieście. Ale ponieśliśmy ciężkie straty. Ośmiu naszych wybrało się z powrotem w zaświaty. — Śniady elegancik ubrany w staroświeckie, pomarańczowoczarne jedwabie, spojrzał z respektem na Granta Kavanagha. — To urodzony dowódca.

— No, proszę — mruknął Edmund Rigby.

Iqabl Geertz oblizał wargi długim, żółtawym językiem.

— W końcowym rozrachunku to i tak się nie liczy. Teraz należy do nas. Zrobimy z nim, co nam się spodoba. A wiemy, czego chcemy.

Grant Kavanagh popatrzył nań wrogo jednym okiem.

— Ty parszywy śmierdzielu, kiedy wystrzelamy twoich kolesiów i będzie już po wszystkim, gołymi rękami wyrwę ci z ciała te zboczone chromosomy.

— Ojej, jakiś ty męski, jaki odważny — zadrwił Iąabl Geertz teatralnie zniewieściałym głosem.

— Dość tego — powiedział Edmund Rigby. — Walczyłeś dzielnie — zwrócił się do Granta — ale to już koniec.

— Nonsens! Jeśli myślicie, że pozwolę, by faszystowskie świnie zajęły świat, który moi przodkowie zbudowali w takim trudzie, to mnie jeszcze nie znacie!

— I już nie poznamy — rzekł Rigby. — Niestety.

— Oczywiście, czterech na jednego! — Grant Kavanagh zatrząsł się ze strachu, kiedy Don Padwick przycisnął mu żebra łapą opatrzoną długimi pazurami.

Edmund Rigby położył rękę na głowie jeńca, człowieka rozwścieczonego i niespotykanie upartego. Poczuł się osłabiony. Jego fantazyjny mundur zamigotał, ukazując pod spodem zwykłą bluzę wojskową. W zaświatach dusze wrzeszczały, cisnąc się do płomienia jego mocy, kiedy zaczął ją przyzywać.

— Nie opieraj mi się — powiedział, choć nie łudził się, że zostanie wysłuchany.

— Chrzań się! — prychnął Grant.

Edmund Rigby słyszał błagalne chóry podłych, drapieżnych dusz. Odkąd wrócił, nie mógł się od nich uwolnić, dlatego w takich chwilach opadało go znużenie. Tyle zadanego bez litości bólu i cierpienia. Początkowo śmiał się i bawił strachem. Teraz po prostu czekał na koniec.

Zawahał się, a wtedy dusza, którą więził w głębokiej ciemnicy swego umysłu, poruszyła się.

— Są sposoby. — Pokazała mu je, jak zawsze posłuszna swemu ciemiężycielowi. — Są sposoby, żeby szybko złamać Granta Kavanagha. Sposoby, które zmuszą każde ciało do uległości.

Wrażenia płynące od więźnia rozpalały w nim brudną i nieokiełznaną żądzę.

— Stanowią naszą nieodłączną część — dodała szeptem dusza.

— Wszystkich nas łączy jedna wstydliwa tajemnica: na dnie naszych serc chowa się wężowa bestia. Czy dokonałbyś tylu pożytecznych rzeczy, gdybyś nie dał jej swobody?

Edmund Rigby z drżeniem popuścił wodze pragnieniu, pozwolił mu zająć miejsce jego własnych obaw i obrzydzenia. Teraz było mu łatwiej. Łatwiej okaleczyć Granta. Łatwiej nurzać się w bestialstwie, na które jego podwładni patrzyli z przestrachem. Łatwiej karmić żądze. Karmić je do przesytu.

Czuł się świetnie, bo nic go nie krępowało. Całkowita, nieograniczona wolność. Niewyżyta żądza wrzała w jego sercu. Niewysłowione potworności, które musiał znosić Grant Kavanagh, radowały umysł, dawały rozkosz.

Iqabl Geertz i Chen Tambiah krzyczeli, żeby przestał. Miał ich jednak za śmieci.

Dusze cofały się ze strachu przed tym, co promieniowało od niego w zaświaty.

— Widzisz, jakie są słabe? Dużo słabsze od nas. Razem damy abie z nimi radę.

Czy to był jego głos?

A horror wciąż trwał. Nie dało się od niego uciec. Ta druga dusza wysunęła się zbyt daleko, musiał teraz jej pilnować. Wytrwać jrzy niej do straszliwego końca. Czasem próbował sprzeciwiać się, przepełniony zgrozą.

— Ale ty przecież sam to robisz — powiedziała uwięziona lusza.

— Nie. Ty!

— Ja ci tylko pokazałem sposób. Sam tego chciałeś. Pragnienie wyszło od ciebie, zrodziło się z twojej tęsknoty.