— Nigdy nie tęskniłem za czymś takim!
— Tęskniłeś. Po raz pierwszy zdałeś się na instynkt. W każdym z nas siedzi wężowa bestia. Pogódź się z nią, a znajdziesz ukojenie.
Jareszcie siebie poznasz.
— Mylisz się. Ja taki nie jestem!
— Ależ jesteś. Tylko popatrz, co robisz.
— Nie! — Edmund Rigby odsunął się od swego dzieła. Uciekał byle dalej, byle prędzej, jakby determinacja mogła zaświadczyć o jego niewinności. Zamknął się przed okropieństwami świata w owej pustej krypcie, która czekała na niego w otchłani umysłu, gdzie nie było światła, hałasu, smaku. W sanktuarium o niewidzialnych ścianach. Bez wyjścia.
— I tam już zostaniesz, przywiązany do mnie na zawsze.
Quinn Dexter otworzył oczy. Trzej opętani cofali się przed nim z lękiem; zrezygnowali ze swej egzotycznej powierzchowności, odsłaniając poszarzałe twarze. Dotąd bezgranicznie ufali w swą potęgę, lecz teraz ogarnęło ich zwątpienie. Na dywanie, wśród szczyn i krzepnącej krwi, drgawki wstrząsały zmaltretowanym ciałem Granta Kavanagha, gdy mieszkająca w nim teraz dusza dzielnie próbowała zaleczyć potworne rany.
Głęboko w sobie Quinn posłyszał ciche pojękiwanie Edmunda Rigby’ego. Uśmiechnął się obłudnie do swej struchlałej widowni.
— Powróciłem — rzekł cicho, wznosząc ręce w geście dziękczynienia. — Z półciemności, umocniony mrokiem, jak przystało na szczerego wyznawcę. Ten, który mnie opętał, był pełen słabości, bał się wężowej bestii. Teraz jest we mnie. Płacze i jęczy, ponieważ nie chciał dopuścić do głosu swej prawdziwej natury. Dostał nauczkę. Boży Brat wskazał mi drogę i uświadomił, że noc nie będzie straszna dla tych, którzy zgodnie z jego nakazem pokochają swą prawdziwą istotę. Szkoda, że tak niewielu go słucha. A wy co?
Słuchacie?
Iąabl Geertz, Don Padwick i Chen Tambiah próbowali rozpaczliwie połączyć swe energistyczne moce, aby wygnać w zaświaty groźnego obłąkańca. Quinn wybuchnął gromkim śmiechem, stojąc niewzruszenie w spokojnym centrum spektakularnej burzy ognistych wyładowań. Oślepiające bicze czystej elektryczności strzelały w ściany, sufit i podłogę niczym szpony oszalałego gryfa. Żaden nie mógł wyrządzić mu krzywdy, póki otaczał go kokon świetlistej fioletowej mgiełki.
Błyskawice przestały przemykać po pokoju, znikając z sykiem i trzaskiem za osmalonymi meblami i w ciałach niewydarzonych gromowładców. W czarnym pomieszczeniu gęsto było od dymu, płomyki ognia wgryzały się żarłocznie w pościel i strzępy zasłon.
Quinn zapragnął zemsty.
Upadli na ziemię. Komórki ich ciał przeobrażały się zgodnie z jego perwersyjnymi życzeniami, niszcząc własny organizm. Patrzył beznamiętnie, jak przerażone i poniżone dusze, krzycząc ostrzegawczo, uciekają w zaświaty, jak najdalej od potwornie zdeformowanych ciał. Po nich również dusze trzymane dotąd na uwięzi porzuciły zmaltretowaną cielesną powłokę.
Ciało Granta Kavanagha jęknęło na podłodze, pętająca je dusza spojrzała na Quinna ze zgrozą w oczach. Najgorsze pęknięcia i rozcięcia już się zaleczyły, pozostawiając po sobie delikatną różową siatkę blizn.
— Jak się nazywasz? — zapytał Quinn.
— Luca Komar.
— Widziałeś, co z nimi zrobiłem?
— O Boże, widziałem. — Gdy pochylił głowę, żółć podeszła mu pod gardło.
— To były po prostu mięczaki, Luca. Niewydarzone ciamajdy.
Ani krzty prawdziwej wiary. W przeciwieństwie do mnie. — Quinn wziął głęboki oddech, powściągając zbyt wybujałe myśli. Jego mundur wojskowy rozdął się w powłóczystą kapłańską szatę, tkanina przybrała smoliście czarny kolor. — Masz w sobie wiarę, Luca?
— Tak, tak. Mam wiarę. Naprawdę.
— Chcesz, żebym opowiedział ci o wężowej bestii? Chcesz wejrzeć do swego serca i odzyskać wolność?
— Proszę, opowiedz. Chcę być wolny.
— A więc dobrze. To chyba moje główne zadanie teraz, gdy spełniają się przepowiednie. Zmarli powstają, by stoczyć ostatni bój z żywymi i bliska jest już godzina nadejścia Nosiciela Światła. To jego siła daje mi natchnienie, Luca. Zawierzyłem mu i dlatego wróciłem, ja jeden spośród milionów opętanych. To mnie Boży Brat uczynił swoim mesjaszem.
W miejscu, gdzie rzeka wpływała do Juliffe, jej koryto miało sto trzydzieści metrów szerokości. Teraz nad obu brzegami leżały osady, których zabudowania błyszczały w bezpiecznych enklawach białego światła. Chas Paske zdążył przywyknąć do baśniowych obrazów idyllicznych wioseczek, gdzie życie płynęło jak we śnie.
Minął ich osiem albo dziewięć, posuwając się wolno z nurtem rzeki. Wszystkie wyglądały tak samo nierealnie.
Zobaczywszy przed sobą dwie bliźniacze świetliste kopuły, skierował łódeczkę z powrotem na środek rzeki, przebijając się cal po calu przez grubą warstwą zlepionych liści roślin wodnych. Teraz płynął w wąskim korytarzu czerwonego światła miedzy dwoma kręgami białego blasku. Rozciągnął się na dnie łodzi i leżał nieruchomo.
Był w kiepskim stanie. Praca przy odkażaniu krwi już dawno nadwątliła możliwości pakietów nanoopatrunku; teraz mogły co najwyżej nie dopuszczać do wylewu w uszkodzonych naczyniach krwionośnych. Neuronowy nanosystem wciąż podtrzymywał blokady analgetyczne, dzięki czemu nie czuł bólu. To go jednak me wybawiało od dolegliwości. Z wolna jego ciało ogarniał bezwład, biorący swój początek w okaleczonej nodze. Ubywało mu sił. Każdy ruch przychodził teraz z wielkim trudem, mięśnie reagowały gnuśnie, jak u starca. Wielokrotnie w ciągu ostatnich godzin tułów i ramiona trzęsły się spazmatycznie. Nanosystem nie umiał poradzić sobie z drgawkami. Chas spoczywał więc na dnie łódki ze wzrokiem utkwionym w pulsującej czerwonej chmurze, czekając na ponowne nadejście znienawidzonych konwulsji.
Bywało, że przyglądał się sobie jakby z lotu ptaka — niepozornej czarnej postaci leżącej na wznak w okazałej łodzi wiosłowej (identycznej do tej, którą odwiązał od nabrzeża), płynącej białą rzeką, która niknie w niezbadanej dali. Oprócz niej nic nie było, drzew ani nawet brzegów — wiła się samotnie na czerwonym niebie niczym jedwabna wstążka rozpostarta na wietrze. Daleko z przodu ułudnym, zwodniczym blaskiem mrugała gwiazda. Na granicy słyszalności dolatywały zewsząd urywane głosy. Był pewien, że mówią o nim, chociaż nie mógł wyłapać całych wyrazów. W ich tonie pobrzmiewała jednak niechęć i pogarda.
Czuł, że to nie są tylko majaki.
Aby skrócić sobie czas, wspominał dawne misje, kolegów, zwycięskie bitwy i dotkliwe porażki. Zazwyczaj nie wiedział, za kogo nadstawia pierś, z kim walczy i czy po słusznej stronie. W gruncie rzeczy nic go to nie obchodziło: najemnika, dziwkę specjalizującą się w przemocy, zniszczeniu i śmierci. Walczył za pieniądze bogaczy, przedsiębiorstw, a czasem również rządów. Nie kierował się w życiu kategoriami dobra i zła. W tym względzie nie musiał się niczym martwić: wszelkie decyzje podejmowali inni.
Wciąż dalej i dalej niosła go rzeka, owa biała wstęga rozpięta na czerwonym firmamencie. Podróż odzwierciedlała jego życie. Widział, co jest za nim, i widział, dokąd zmierza. Początek drogi me różnił się od celu. Nie mógł się już zatrzymać. Chyba żeby wyskoczył, pogrążył się w bezdennych odmętach czerwonego nieba.
To i tak się stanie, pomyślał. Nie było sensu się spieszyć.
Determinacja wciąż go nie opuszczała; nie użalał się nad swoim losem ani nie przejmował zanadto ranami. Cieszył się, że dotrwa mężnie do samego końca. Gwiazda błyszczała jasno niczym wielka fotografia słońca. Wydawała się bliższa.