Nie, to nie były tylko majaki.
Gdy ocknął się i zadygotał, cała łódka zakołysała się niebezpiecznie na wodzie. Wioski strzegące ujścia dopływu zostały już w tyle. Otaczały go wody Juliffe. Nie widział Bagna Hultaina na północnym brzegu. Czuł się jak na bezkresnym oceanie. Oceanie przykrytym dywanem śnieżnych lilii, które były wszędzie, gdzie tylko sięgał jego udoskonalony wzrok. Tutaj spełniał się cel ich wielodniowej wędrówki. Leżąc w czterech lub pięciu ściśniętych warstwach, tworzyły grubą kołdrę z gnijących, pozlepianych liści.
Doskonale odbijały krwiste światło padające z chmury, przez co świat jawił się jako czerwona bezwymiarowa mgławica.
Rachityczna łódeczka trzęsła się i skrzypiała, kiedy prąd rzeki wciskał ją głębiej w roślinną pulpę. Chas uchwycił się kurczowo burty. Najadł się strachu, kiedy coś rozerwało się z trzaskiem przy dziobie, lecz dzięki swemu małemu zanurzeniu łódka nie została wessana do środka, a wypchnięta na wierzch. Płynęła już nie tyle na wodzie, ile na patynie zgniłych liści.
Mimo swego niewyobrażalnego ciężaru śnieżne lilie w żaden sposób nie spowalniały żelaznego nurtu rzeki. Łódka przyspieszała, oddalając się od prawie nieprzerwanego łańcucha wsi i miasteczek na południowym brzegu.
Zyskawszy pewność, że nie wyląduje w wodzie, Chas zwolnił uchwyt i osunął się na dno łódki, ciężko dysząc z wysiłku. Daleko z przodu w gigantycznej powłoce czerwonych chmur szalał świetlisty pomarańczowy cyklon z wklęsłym wnętrzem i niewidocznym z tej odległości wierzchołkiem. Wokół krawędzi ogromne płaty stratusa odrywały się od jednorodnej warstwy chmur, wznosząc się spiralami w sennym korowodzie. Wir powietrzny o średnicy co najmniej dwudziestu kilometrów u podstawy przebijał się wąskim końcem na drugą stronę nieba.
Chas zauważył, że ów żywy pomarańczowy odcień nadaje wirowi ostre światło wypływające z jego tajemniczych głębin. Poniżej w baśniowym wręcz blasku pławiło się miasto Durringham.
Gaura wpłynął przez luk przejściowy na mostek „Lady Makbet”. Starał się nie ruszać gwałtownie szyją i rękami; całe ciało miał potwornie obolałe. I tak uważał się za szczęściarza, że nic sobie nie złamał, gdy statek wykonywał ostatni karkołomny manewr hamowania. Nawet patrząc na okręty wojenne atakujące stację, nie czuł się tak nieskończenie bezradny, jak wówczas kiedy leżał wciśnięty w trzeszczące poszycie pokładu mieszkalnego: wyginały mu się żebra, a przed oczami powiększały czarne plamy. Trzy razy słyszał chrupot pękającej kości i towarzyszący temu mentalny jęk — w takich warunkach żaden dźwięk nie przechodził przez usta. Edeniści dzielnie trzymali się razem: łączyli umysły, dzieląc się bólem, dzięki czemu wydawał się łatwiejszy do zniesienia.
Kiedy już było po wszystkim, nie tylko on wycierał łzy z oczu.
Aethra pilnie śledził i przekazywał im w obrazach brawurowe wtargnięcie statku do pierścienia. Po raz drugi w ciągu godziny Gaura spodziewał się, że to już koniec. Tymczasem gazy z dysz wylotowych statku kosmicznego unicestwiły bryły skalne, co skutecznie zażegnało groźbę kolizji. Ponadto dowódca doskonale dobrał prędkości (ponownie w ciągu jednej godziny), umieszczając pojazd na orbicie kołowej precyzyjnie pośrodku pierścienia. Kilka sekund później rój podpocisków i wrogich os bojowych eksplodował w wielkiej postrzępionej chmurze ognia. Żaden z myśliwców nie przedostał się dalej niż na sto metrów w głąb pierścienia.
Gaura był świadkiem zdumiewającego pokazu pilotażu, teraz więc palii się, by poznać człowieka, który tak znakomicie panował nad statkiem. Nawet jastrzębie nie współpracowały lepiej ze swymi dowódcami.
Na zaczepie przy jednej z konsolet stały trzy osoby, dwaj mężczyźni i kobieta, pogrążone w cichej rozmowie. Gaura bynajmniej się nie uspokoił, spostrzegłszy, że to właśnie najmłodszy z całej trójki, mężczyzna o dość pospolitych rysach twarzy, nosi na ramieniu kapitańską gwiazdę. Spodziewał się zobaczyć kogoś… innego.
— Tylko bez uprzedzeń — upomniała go Tiya. Większość edenistów patrzyła na wnętrze kabiny za pośrednictwem jego zmysłów. — Dowódcy jastrzębi zaczynają latać już w wieku osiemnastu lat.
— A czy ja coś mówiłem? — wytknął jej łagodnie Gaura.
Minął pierścień foteli amortyzacyjnych i postawił stopy na zaczepach podłogi. — Kapitan Calvert?
Młodzieniec wzruszył ramionami.
— W zasadzie to Joshua.
Gaura bał się, że wzbierające w nim emocje zaraz znajdą swe ujście.
— Dziękuję, Joshua. Jesteśmy ci wszyscy niewymownie wdzięczni.
Joshua skinął lekko głową z delikatnym rumieńcem na policzkach. Stojąca obok kobieta zauważyła jego zakłopotanie i uśmiechnęła się pod nosem.
— No, proszę — powiedziała Tiya. — Młodzieniec, jakich wielu, choć wyjątkowo utalentowany. Podoba mi się.
Joshua przedstawił Sarę i Dahybiego, a następnie przeprosił za niewygody.
— Nie było wyjścia, musiałem zatrzymać się wewnątrz pierścienia. Gdybyśmy się przebili na południe od ekliptyki, tamte statki by nas zobaczyły i wkrótce mielibyśmy je na ogonie. Utorowałyby sobie drogę silnikami tak samo jak my, a wtedy ich osy bojowe zrobiłyby z nami porządek.
— Nie miałem zamiaru się skarżyć. Właściwie to wszyscy się dziwimy, że jeszcze żyjemy.
— Twoi ludzie jakoś się trzymają?
— Liatri, która jest lekarzem, twierdzi, że nikt z nas nie odniósł śmiertelnych obrażeń. Melvyn Ducharme pomaga jej badać rannych w kabinie operacyjnej. Analiza funkcji fizjologicznych wykazała dotychczas kilka złamanych kości i mnóstwo naciągniętych mięśni.
Bała się najbardziej uszkodzeń błon wewnętrznych, które wymagają szybkiego leczenia. Melvyn Ducharme składa już blok procesorowy, mogący połączyć ją z waszymi pakietami nanoopatrunku.
Joshua zmarszczył czoło, skonsternowany.
— Nasze pakiety opatrunkowe używają technobiotycznych procesorów — wyjaśnił Gaura.
— Aha, no tak.
— Liatri mówi, że damy sobie radę, chociaż trzeba będzie poczekać ze dwa tygodnie, nim poznikają sińce.
— Nie tylko wam się dostało — skrzywiła się Sara. — Powinieneś zobaczyć, gdzie ja mam siniaki.
Joshua obrzucił ją łakomym wzrokiem.
— Obiecankicacanki.
— Pokazałeś, Joshua, że jesteś niewiarygodnie dobrym pilotem — rzekł Gaura. — Ta ucieczka przed dwoma statkami…
— Mam to we krwi — odparł tonem nie tak do końca żartobliwym. — Cieszę się, że mogłem w czymś pomóc. Dopiero teraz wiem, że nie przyleciałem do tego układu planetarnego nadaremnie.
— Na co czekasz? — ponagliła go Tiya. — Pytaj.
— A jeśli załatwia tu jakieś ciemne sprawki? Nie zapominaj, że miał na pokładzie osy bojowe. Będziemy musieli to potwierdzić.
— W takim razie do dupy z prawem, przytrafi nam się utrata pamięci. No, pytaj wreszcie.
Gaura uśmiechnął się niepewnie.
— Joshua, kim wy naprawdę jesteście? To znaczy… co robicie w tym układzie?
— Hm… dobre pytanie. Teoretycznie „Lady Makbet” wchodzi w skład floty statków kosmicznych wynajętych przez rząd Lalonde, aby przywrócić porządek na planecie. Eskadra Sił Powietrznych Konfederacji widzi to jednak w innym świetle i zamierza nas aresztować.
— Eskadra Sił Powietrznych?
Joshua westchnął teatralnie i zaczął wyjaśniać sytuację.
Edeniści stłoczeni w kabinie mieszkalnej modułu D, służącej też jako sala operacyjna, słuchali z mieszaniną trwogi i zakłopotania.
— Aż strach myśleć, co może zdziałać taka sekwestracja — podsumował Gaura połączone odczucia edenistów.