Mieliśmy się dowiedzieć, co tu się dzieje. Chyba można powiedzieć, że nam się udało.
— No, tak… — Horst rozejrzał się po skąpo urządzonej sali w wieży mieszkalnej Tyrataków. Pałeczka świetlna rozjaśniała okrągłe ściany, wydobywając z gęstego cienia fragmenty ciemnoszarych łuków. Czerwone światło nie mogło wedrzeć się do środka, choć promieniowało w wyciętym przez najemników otworze wejściowym. Pomimo ciepła Horst poczuł zimne dreszcze.
— Skąd wiedziałeś, że tu jesteśmy? — spytał Pat.
— Nie wiedziałem, że schroniliście się akurat w tej wieży.
Wczoraj rano wszyscy widzieliśmy, jak przylatują statki kosmiczne. A potem po południu był jakiś wybuch nad rzeką.
— Pewnie krokolew — zauważyła Ariadnę.
— Możliwe — rzekł Reza. — Mów dalej.
— Mały Ross widział zwierzę — ciągnął Horst. — Pomyślałem sobie, że należy pilnie obserwować sawannę. Nie było innego wyjścia, bo tamtego ranka po raz pierwszy oprócz statków pojawiła się jeszcze czerwona chmura. Zanim włożyłem na oczy modulator obrazu, po zwierzęciu został tylko dym. Ale ponieważ czegoś takiego opętani nigdy nie robią, pojechałem, żeby sprawdzić, co się stało.
Myślałem… Modliłem się, aby to było wojsko. Niestety, w trawie czaił się drugi przeklęty krokolew. Jechałem samym brzegiem rzeki, bo chciałem go ominąć. No i tak was spotkałem. Moich wybawców z woli bożej. — Uniósł nieznacznie kąciki ust w zwycięskim uśmiechu. — Bóg prowadzi nas zaiste tajemniczymi ścieżkami.
— To prawda — powiedział Reza. — Oba krokolwy musiały być parą.
— Chyba tak. Ale powiedzcie mi coś o statkach kosmicznych.
Czy mogą nas zabrać z tej okropnej planety? Widzieliśmy na niebie straszną bitwę, nim czerwona chmura zasłoniła widok.
— Sami nie wiemy, co właściwie działo się na orbicie. Niektóre nasze statki walczyły z eskadrą Sił Powietrznych.
— Wasze statki? Czemu miałyby walczyć z Flotą?
— Powiedziałem, że tylko niektóre. Opętani dostali się na orbitę w zdobytych kosmolotach, które wysadziły na kontynencie oddziały zwiadowcze. Zniewolili załogi i uprowadzili statki kosmiczne.
— Boże, ratuj! — Horst przeżegnał się. — Został tam jeszcze chociaż jeden statek?
— Nie ma już żadnych na orbicie.
Horst napił się apatycznie, z opadłymi ramionami, gorącej kawy z kartonu. Cóż za potworny cios, myślał z rozżaleniem: zobaczyć błysk wybawienia, które okazuje się jedynie złudzeniem. Boże litościwy, wysłuchaj mnie, błagam. Nie można pozwolić, by dzieci dłużej cierpiały. Po prostu nie można…
Russ siedział na kolanach Kelly. Potężni najemnicy trochę go onieśmielali, lecz z zadowoleniem patrzył na balsam, którym reporterka natarła jego odparzenia. Wygładziła wilgotne włosy na czole chłopczyka i uśmiechnęła się doń szeroko, podsuwając mu czekoladowy batonik.
— Musieliście wiele wycierpieć — zwróciła się do Horsta.
— Tak było. — Zerknął na Shauna Wallace’a, który stał daleko pod ścianą, odkąd on wszedł do wieży. — Diabeł rzucił klątwę na całą tę planetę. Widziałem tyle zła, tyle niewypowiedzianych okropności. A wśród tego odwagę. Nabrałem pokory wobec ducha człowieczego, który zdolny jest do zdumiewających aktów poświęcenia, jeśli wystawić go na ostateczną próbę. Odzyskałem wiarę w ludzi.
— Kiedyś cię poproszę, byś mi o tym opowiedział.
— Kelly jest reporterką — rzekł Sewell kpiarskim tonem. — Uważaj, bo i ona może kazać ci podpisać krwią cyrograf.
Popatrzyła ze złością na rosłego najemnika.
— Praca reportera nie jest zbrodnią w odróżnieniu do profesji niektórych ludzi.
— Z chęcią o tym porozmawiam, ale nie teraz — rzekł Horst.
— Dziękuję.
— Z nami będziesz w miarę bezpieczny, ojcze — stwierdził Reza. — Planujemy ruszyć na południe, uciec przed tą czerwoną chmurą. Możesz się cieszyć, bo za kilka dni spodziewamy się, że zabierze nas stąd pewien statek kosmiczny. Znajdzie się dla was miejsce na jednym z poduszkowców. Koniec waszej udręki.
Horst mruknął ze zdziwieniem, lecz gdy zdał sobie sprawę ze swego roztrzepania, raptownie odstawił karton z kawą.
— Boże święty, to ja wam jeszcze niczego nie powiedziałem!
Przepraszam, ta jazda musiała osłabić mój rozum. Do tego jeszcze dochodzą nieprzespane noce…
— Czego nam nie powiedziałeś? — wtrącił chłodno Reza.
— Kiedy zdarzyły się pierwsze opętania, zebrałem przy sobie wiele porzuconych dzieci. Mieszkamy wszyscy w chacie na sawannie. Moi podopieczni muszą być teraz przerażeni. Nie planowałem spędzać nocy poza domem.
Przez chwilę panowała grobowa cisza, przygłuszyła nawet gromy dobiegające od czerwonej chmury.
— Ile ich jest?
— Jeśli liczyć Russa, to dwadzieścia dziewięć.
— Cholerny, pieprzony świat!
Horst zmarszczył czoło i spojrzał znacząco na chłopca, który znad nie dojedzonego batonika obserwował trwożnie dowódcę najemników. Kelly przytuliła go mocniej do piersi.
— Co robimy? — zapytał Sal Yong.
Horst popatrzył na niego ze zdziwieniem.
— Musimy wrócić po nie poduszkowcami — powiedział bez ogródek. — Obawiam się, że moja poczciwa szkapina daleko by dziś nie uszła. A co? Macie jakieś inne zadanie?
— Nie… — odparł niewzruszenie najemnik.
— Gdzie jest wasza chata? — spytał Reza.
— Pięć czy sześć kilometrów od dżungli. Od rzeki czterdzieści minut marszu.
Reza połączył się datawizyjnie z blokiem naprowadzającym i przyjrzał mapie, sprawdzając równocześnie w archiwach LDC położenie farm.
— Innymi słowy, pod czerwoną chmurą?
— Tak. Wczoraj to paskudztwo szerzyło się w zastraszającym tempie.
— Poduszkowce w żaden sposób nie pomieszczą tylu pasażerów, Reza — odezwał się Jalal. — A przecież musimy uciekać przed czerwoną chmurą.
Horst przyglądał się potężnemu wojakowi z rosnącym niedowierzaniem.
— Cóż to znowu ma znaczyć? Widzicie tylko same trudności, a przecież mówimy o dzieciach! Najstarsze ma dopiero jedenaście lat! Dziewczynka rozpacza w samotności i podnosi bezradnie oczy na diabelskie plugastwo. Mimo strachu gromadzi przy sobie resztę dzieci, kiedy niebo zamienia się w jezioro siarki i nadchodzą hordy demonów. Ich rodzice padli ofiarą nieczystych duchów. Nic im nie zostało, nic prócz wątłej iskierki nadziei. — Wstał energicznie z rumieńcem oburzenia, dusząc w sobie jęk, gdy ścierpnięte mięśnie zaprotestowały przeciwko tak gwałtownym ruchom. — A wy, którzy jesteście uzbrojeni po zęby i macie siłę mechanoidów, myślicie tylko o ratowaniu własnej skóry. Może lepiej dołączcie do opętanych, przyjmą was ciepło jak swojaków. Chodź, Russ, wracamy do domu.
Chłopiec zapłakał i szarpnął się w ramionach Kelly.
Wtedy i ona wstała, tuląc do siebie wychudzonego malca. Szybko, póki jeszcze miała odwagę, powiedziała:
— Russ może zająć moje miejsce w poduszkowcu. Wracam z tobą, ojcze. — Przestawiwszy implanty na maksymalne powiększenie, przyjrzała się Rezie. Włączyła nagrywanie.
— Wiedziałem, że będziesz sprawiać problemy — zwrócił się do niej datawizyjnie.
— Za to jestem twarda — odpowiedziała na głos.
— Jesteś reporterką, ale chyba słabo rozumiesz ludzi, skoro myślisz, że odmówiłbym pomocy dzieciom po wszystkim, cośmy tu widzieli.
Kelly wydęła kwaśno wargi i zogniskowała wzrok na Jalalu. Będzie musiała wykasować tę ostatnią rozmowę.