Выбрать главу

Teraz już wiedział, z czym ma do czynienia. Odpowiedź przyszła łatwo, gdy na dnie płaskiej łódki zalał go potok światła. To była paszcza — łakomie rozwarte szczęki, które już niebawem pochłoną Lalonde.

Ta myśl pobudziła go do dzikiego chichotu.

Ów ciężki, naprawdę ciężki blask emitowało coś istniejącego po drugiej stronie świata. Obce fotony zdawały się mieć wagę, gdy opadały wolno niby płatki śniegu, aby okryć rzekę i jej brzegi warstwą nienaturalnego szronu. W kontakcie z nim wszystko lśniło jakby podświetlone od wewnątrz. Nawet jego ciało, zniszczone i bezużyteczne, uzyskało szlachetny połysk.

Ponad rozszczepieniem w powłoce chmur rozciągała się matematycznie doskonała płaszczyzna białego światła. Morze, do którego uchodziła jego biała, jedwabista rzeka marzeń. Przedwieczny ocean czekający na Lalonde, mający wchłonąć na zawsze tę perłową kroplę. Chas Paske zapragnął wyrwać się z łódki, przezwyciężyć siłę grawitacji i poszybować w górę. W stronę wiecznego światła i ciepła, które miały moc oczyszczania i uwalniania od zmartwień.

Stykając się z białą powierzchnią, wywołałby jej lekkie wzburzenie, błyszczącą falę w kształcie koronki, krótkotrwałą fontannę światła. Potem już żaden ślad po nim by nie został. Przejście na drugą stronę równało się wspięciu na wyższy poziom egzystencji.

Jego przerobiona twarz nie była zdolna wyrazić uśmiechu. Leżał cierpliwie w łódce z myślami oderwanymi od ciała, oglądając swą przyszłość, czekając na chwilę wniebowstąpienia. Dawno zapomniał o celu, który go tu przywiódł.

Mimo że po gromach dudniących w czerwonej chmurze pozostały jedynie stłumione echa, nie usłyszał wystrzału z działa, przez co pierwsza kula armatnia przeraziła go i zakłóciła błogi nastrój.

Opętani zdawali sobie sprawę z jego obecności, czuli ją od samego początku. Odkąd wpłynął do królestwa czerwonych chmur, docierał do ich świadomości niczym komar rejestrowany intuicyjnie przez zmysły człowieka. Nie interesowali się jego szaleńczą podróżą w dół rzeki; tak bezsilny, dogorywający nieszczęśnik nie był wart ich uwagi ani tym bardziej wysiłków. Rzeka niosła go prosto w ich ramiona, wystarczyło zwyczajnie poczekać.

Skoro jednak już przybył, zgromadzili się w porcie, aby zabawić się złośliwie jego kosztem. Zeszli się tłumnie, chcąc w prześmiewczy sposób uczcić ostatnie opętanie, zanim Lalonde odejdzie na dobre do innego wszechświata.

Żelazna kula przeleciała ze świstem tuż nad głową Chasa i ugrzęzła trzydzieści metrów dalej w gnijących śnieżnych liliach, wprawiając w kołysanie chybotliwą łódkę. W powietrze buchnął purpurowy dym z dziesięciometrowym płomieniem przypominającym eksplozję bomby zapalającej. Zupełnie jak pokaz sztucznych ogni.

Chas przekręcił się na łokciach, patrząc z niedowierzaniem na wielobarwny blask. Śnieżne lilie zaczęły rozpuszczać się wokół łódki, która opadała na skrzącą się, krystalicznie czystą wodę. Od brzegu niosły się wesołe gwizdy i śmiechy.

Skierował wzrok na miasto. Durringham wraz ze swymi białymi basztami, strzelistymi wieżycami, wysokimi zamkami i zielenią wiszących ogrodów tworzyło przepyszne tło dla armady, która płynęła mu na spotkanie. W jej skład wchodziły polinezyjskie czółna wojenne z wojownikami w wiankach z kwiatów, osady wioślarskie z wygimnastykowanymi młodzieńcami uwijającymi się wśród wrzaskliwych komend sterników, galery z potrójnymi rzędami wioseł uderzających wodę w doskonalej harmonii, łodzie żądnych łupu wikingów puszące się złocistymi wizerunkami bóstw słońca na czerwonych płótnach, feluki o trójkątnych żaglach wydętych na rześkiej bryzie, a także dżonki, sampany, kecze, słupy… Na czele dumnie pruł fale wielki trójmasztowy okręt piracki, po którego linach przemykali korsarze w pasiastych koszulach. Do okrągłych nabrzeży — zbudowanych teraz z surowego, leciwego kamienia — zeszła się czwarta część ludności miasta, dopingując swą doborową flotę w burzliwej atmosferze drapieżnego wyczekiwania.

Chas patrzył ze zgrozą na tę widomą postać koszmaru drzemiącego w każdym ludzkim umyśle. Cały świat na niego polował.

Mieszkańcy miasta go nienawidzili, ścigali, wyciągali ku niemu pazury. Był ich nową zabawką, główną atrakcją dnia.

Potężne dreszcze wstrząsały jego ciałem, implanty odmawiały posłuszeństwa. Fale nieznośnego bólu przedzierały się przez słabnące blokady analgetyczne.

— Bydlaki! — krzyknął. — Parszywe dranie! Lepiej nie leźcie mi w drogę! Jestem waszym wrogiem! Ze mną nie ma żartów! Nie boicie się, co?! A powinniście, zasrańcy!

Nad dziobowym działem statku pirackiego ukazał się delikatny kłębek dymu. Nieartykułowany wrzask trwogi i wściekłości wydarł się z piersi Chasa.

Kula armatnia plusnęła w wodę w odległości dziesięciu metrów, wzbijając chmurę białych kropelek. Fale zakołysały łódką.

— Dranie… — wychrypiał ledwo słyszalnym szeptem. Złość i adrenalina nie mogły mu już pomóc, zupełnie opuściły go siły. — Zaraz wam pokażę, poczwary. Dziwolągi z zoo. Ze mną nie ma żartów. — Gdzieś daleko chór żeński wyśpiewywał żałosne kantyczki.

Chas datawizyjnie przesłał kod aktywacji do kilotonowej bomby, z którą się nie rozstawał. Dobra, poczciwa bombka, wierna towarzyszka podróży. Jeszcze odechce im się śmiechu.

Nic się jednak nie stało, neuronowy nanosystem przestał działać. Ból przeszywał go na wskroś, a w miejscach, gdzie mijał, ciało traciło czucie. Chas sięgnął odrętwiałymi palcami do maleńkiego panelu sterowniczego bomby, odmykając wieczko. Opuścił głowę na bok, aby lepiej widzieć. Po pewnym czasie zdołał zogniskować czujnik optyczny na panelu. Przyciski były ciemne, nieaktywne.

Sprzęt nawalił. Chas Paske nawalił…

Niemal zapomniane gruczoły łzowe wycisnęły ostatnie krople wilgoci, kiedy Chas uderzał wolno pięścią w drewnianą burtę łódki.

Czuł, że nic już nie wskóra.

Dwie triery doganiały okręt piratów. W wyścigu liczyło się tylko trzech zawodników, choć jedno z czółen wojennych nie zamierzało się poddać: wojownicy błyszczący w słońcu jak oblani olejem z zacięciem młócili wodę wiosłami. Na nabrzeżach radosny doping mieszał się z pieśniami powstałymi w ciągu pięciu tysięcy lat.

Piraci po raz kolejny wystrzelili z działa, aby napędzić strachu bezbronnej ofierze.

— Nie dostaniecie mnie! — zawołał Chas. Położył dłonie na burtach i zaczął bujać łódką, i tak już rozhuśtaną uderzeniem kuli armatniej. — Nigdy się do was nie przyłączę! Nigdy!

Ból i odrętwienie ogarniały jego tułów. Ręce zaczęły omdlewać, gdy kołysanie osiągnęło maksymalne natężenie. Woda przelała się nad wąskim nadburciem. Krucha łódeczka wywróciła się do góry dnem, a on sam wpadł do rzeki. Widział wokół siebie liczne bańki powietrza. Srebrzysta, pomarszczona powierzchnia wody oddalała się wolno. Neuronowy nanosystem zawiadamiał o wodzie wypełniającej płuca. Ból zmalał. Implanty znowu działały. Opętani nie mogli mu teraz nic zrobić. Wszystkie czujniki, jakie tylko miał, skupił na bombie, której ciężar ciągnął go w dół.

Tymczasem kibice na brzegu zamilkli, kiedy ich ofiara (niezgodnie z duchem sportowej walki) zaginęła w nurtach rzeki. Dał się słyszeć ogólny jęk zawodu. Jeszcze im za to zapłaci!

Wioślarze przerwali pracę i oklapli nad wiosłami, wściekli i zmęczeni. Żagle okrętu korsarskiego cicho zwinęły się do góry, gdy marynarze wisieli wśród olinowania jak niemrawe pająki. Przeszywali ponurym wzrokiem na wpół zatopioną łupinkę, która podskakiwała przed nimi na falach.