Do kabiny wfrunęło trzech pracowników służb porządkowych „Ekwana”, specjalistów od poskramiania w stanie nieważkości dokuczliwych zesłańców. Pokasływali, rozglądając się po zadymionej kabinie.
Will odpiął kajdanki Geralda Skibbowa.
— No biegnij teraz, masz okazję — szydził.
Kolonista zmierzył go pogardliwym spojrzeniem, w którym jednak pokazała się trwoga, gdy uniósł się w powietrze. Machał desperacko rękami, żeby uchwycić się czegoś pod sufitem kabiny.
W końcu złapał za klamrę z miną niewysłowionej ulgi.
Porządkowi zbliżyli się do niego, szczerząc zęby.
— Musicie go holować przez całą drogę — rzekł Ralph. — A ty, Skibbow, nie rób żadnych sztuczek. Będziemy tuż za tobą z bronią w pogotowiu.
— Na statku nie wolno używać karabinków impulsowych — zaprotestował jeden z porządkowych.
— Naprawdę? Spróbujcie mnie powstrzymać!
Gerald Skibbow puścił niechętnie klamrę i pozwolił pociągnąć się za ręce do wyjścia. Niebawem ośmioosobowa grupa poszybowała okrągłym korytarzem łączącym hangar z jednym z modułów mieszkalnych.
Na zewnątrz przedziału z kapsułami zerowymi czekał na nich sir Asquith Parish. Spojrzał z odrazą na Geralda Skibbowa.
— Przez niego straciliście Jenny Harris?
— Tak, sir — odparł Will przez zaciśnięte zęby.
Sir Asquith wzdrygnął się na dźwięk tego głosu.
— Cokolwiek go zasekwestrowało, dodało mu wiele funkcji manipulowania energią — wyjaśnił Ralph. — W pojedynku jeden na jeden nikt z nas mu nie dorówna.
Ambasador obrzucił jeńca uważniejszym spojrzeniem. Okrągłe pasy świetlne w korytarzu zamigotały i przygasły.
— Przestań! — warknął Dean.
Dźgnął Skibbowa karabinkiem w plecy.
Pasy świetlne zaświeciły znów z pełną mocą.
Gerald Skibbow parsknął wesołym śmiechem na widok zdumionej miny ambasadora, kiedy porządkowi wciągnęli go przez otwarty luk. Ralph Hiltch skrzywił się ironicznie i ruszył za nimi.
Przedział mieszczący kapsuły zerowe miał kształt kulisty i pocięty był na sekcje kratowymi pokładami, rozłożonymi w odstępach zaledwie trzech metrów. Wnętrze wyglądało na nie wykończone.
Mętne światło wydobywało z mroku nagie metalowe pręty i kilometry kabli zasilających przytwierdzonych do każdej płaszczyzny.
Wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć, biegły równe rzędy kapsuł o czarnych jak noc wiekach, niczym milczące sarkofagi. W większości były aktywne: zawierały w swych wnętrzach kolonistów, którzy ryzykowali życie w nadziei, że ujarzmią Lalonde.
Geralda Skibbowa zaciągnięto przed jedną z otwartych kapsuł.
Rozejrzał się uważnie po przedziale, jakby chciał zapamiętać najdrobniejszy szczegół. Trzymający go ludzie poczuli, jak mięśnie jeńca sztywnieją.
— Nawet o tym nie myśl — przestrzegł jeden z nich.
Pchnięto go bezceremonialnie w stronę urządzenia.
— Nie — powiedział.
— Właź! — warknął niecierpliwie Ralph.
— Nie, nie wejdę do tego. Proszę. Będę grzeczny, będę się dobrze zachowywał.
— Właź, mówię!
— Nie.
Jeden ze strażników przytwierdził stopę do kraty pomostu i ściągnął w dół kolonistę.
— Nie! — Skibbow zaparł się rękami o brzegi otwartej kapsuły, zacięty w swym uporze. — Nie wejdę! — krzyknął.
— Do środka!
— Nie!
Wszyscy trzej porządkowi szturchali go i ciągnęli, lecz Gerald Skibbow stawiał opór. Will zablokował stopę za metalowym wspornikiem i trzasnął jeńca kolbą karabinka w lewą dłoń. Dał się słyszeć chrzęst pękających kości.
Skibbow zawył z bólu, lecz nie puszczał kapsuły. Jego palce nabrały fioletowego odcienia, skóra się wybrzuszyła.
— Nie!
Will zadał drugi cios karabinkiem. Ralph tymczasem położył dłonie płasko na biegnącym u góry pomoście i stanął na plecach Skibbowa. Zaczął wciskać go nogami do wnętrza kapsuły, aż mu kolana omdlewały z wysiłku.
Złamana ręka Skibbowa ześliznęła się kilka centymetrów, pozostawiając rozmazany ślad krwi.
— Przestańcie! — Nad piersią jeńca tańczyły kosmyki białego światła.
Ralph miał wrażenie, że zaraz pęknie mu kręgosłup: jego wzmacniane mięśnie napierały na szkielet z przeogromną siłą. Czuł delikatne swędzenie w podeszwach stóp, gdy wokół kostek owinęły mu się białe, świetliste wężyki.
— Dean, włączysz kapsułę, gdy tylko wejdzie do środka.
— Tak jest.
Dłoń znowu się zsunęła. Gerald Skibbow zaskowyczał jak zranione zwierzę. Will bił go nieprzerwanie w lewy łokieć. Spod karabinka za każdym razem pryskały iskry, jakby uderzał o krzemień.
— Do środka, gnoju! — krzyknął jeden z pracowników ochrony, purpurowy z wysiłku. Twarz miał pomarszczoną niczym gumowa maska.
Gerald Skibbow wreszcie uległ: ręka, którą Will niezmordowanie okładał, straciła punkt podparcia. Kolonista runął do wnętrza kapsuły, wypuszczając ze świstem powietrze przez otwarte usta.
Ralph krzyknął, gdy gwałtownie rozprostowane nogi uderzyły o obudowę kapsuły. Półokrągłe wieko zaczęło się zamykać, więc czym prędzej podkurczył je w kolanach, żeby nie zostały przytrzaśnięte.
— Nie! — wrzeszczał Gerald Skibbow.
Błyszczał teraz jak projekcja holograficzna; w półmroku przedziału odcinały się wyraźnie tęczowe kolory. Jego wołania zagłuszyło zamykające się wieko, które wskoczyło na swoje miejsce z miłym dla ucha mechanicznym kliknięciem. Rozległ się stłumiony odgłos uderzeń w kompozytową pokrywę.
— Co z tym cholernym uśpieniem? — niecierpliwił się Will. — Czemu jeszcze nie działa?
Wieko kapsuły nie chciało powlec się czernią. Gerald Skibbow miotał się niczym człowiek składany żywcem do grobu.
— Działa! — krzyknął ochryple Dean przy konsoli operatora.
— Jezu Chryste, uruchomiłem kapsułę! Rejestruję pobór prądu!
Ralph obserwował sarkofag błagalnym wzrokiem. Włącz się, prosił w duchu. Do cholery, musisz się włączyć! Jenny oddała za to życie.
— Kiedy to draństwo zadziała?! — pieklił się Will.
Gerald Skibbow przestał walić w pokrywę. Wieko zasnuło się nieprzeniknioną czernią.
Will jęknął z ulgą.
Ralph teraz dopiero zauważył, że trzyma się z lękiem wspornika. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby Skibbow wyrwał się na wolność.
— Przekażcie kapitanowi, że jesteśmy gotowi — rzekł zmęczonym głosem. — Musimy jak najszybciej dostarczyć go na Ombey.
2
Horyzont zdarzeń wokół „Villeneuve’s Revenge” zniknął, zaledwie statek kosmiczny wyłonił się z tunelu w całej swojej czterdziestoośmiometrowej okazałości. Na odsłonięty w ten sposób ciemny krzemowy kadłub padł od razu wraz z wiatrem słonecznym nikły blask odległego słońca Nowej Kalifornii. Ze schowków wysunęły się z tajoną wrogością czujniki systemów bojowych krótkiego zasięgu — okrągłe złociste soczewki w czarnej metalicznej oprawie. Zaczęły przeszukiwać obszar przestrzeni o średnicy pięciuset kilometrów, polując na pewien specyficzny obiekt.
Napływające z czujników strumienie danych rozbłyskiwały w umyśle Ericka Thakrara, spisywane monochromatycznym światłem w sformalizowanym symbolicznym języku. Po rozległych, ulegających ciągłym przeobrażeniom sceneriach biegały kursory, szukając określonego zbioru informacji — niczym fotonowe sępy kołujące na wirtualnym niebie. Aż w końcu laserowe odczyty promieniowania i masy pokryły się z predefiniowanymi parametrami.