— Przykro mi.
— Niepotrzebnie. Żyłem pełnią życia. Teraz jednak moje neurony obumierają w takim tempie, że nie zdoła im już pomóc żadna z terapii genowych znanych w Konfederacji. Dlatego właśnie ostatnio zacząłem myśleć o śmierci. Rozważałem nawet, czyby nie załadować wspomnień do zespołu procesorowego, ale zachowałbym tylko echo mojej osobowości. Ty, z drugiej strony, jesteś żywą istotą, w tobie i ja mogę cieszyć się życiem.
— Czułbym się szczęśliwy i zaszczycony, mogąc przechowywać twoje wspomnienia. Musisz jednak wiedzieć, Warlow, że transfer dokonuje się w chwili śmierci, tylko w takim wypadku osiąga się płynną kontynuację istnienia. W przeciwnym razie byłbyś jedynie echem swej osobowości, jak sam się wyraziłeś. Twoja pozostałość wiedziałaby, że jest niepełna, ponieważ brakowałoby jej zwieńczenia wcześniejszej egzystencji.
Kosmonik okrążył załom skały o fakturze węgla drzewnego.
Była to wielka góra o zboczach wytartych w ciągu trwających eony spotkań z pyłem kosmicznym. Niegdyś zabójczo ostre iglice, sterczące ze skały tuż po jej narodzinach, teraz zastąpił posępny krajobraz falistych wypukłości, jakby mogił wzniesionych nad młodością, która dawno odeszła.
— Wiem.
— Boisz się, że kapitan Calvert nie zdoła uciec przez punkt libracyjny?
— Nie. Joshua z łatwością przeprowadzi ten manewr. Chodzi tylko o to, żeby miał szansę go przeprowadzić.
— Zamierzasz zniszczyć „Gramine”?
— Zgadza się. To drążenie dziury dla ładunku jądrowego jest najsłabszym ogniwem w planie Joshui. On zakłada, że w ciągu następnych dwóch godzin „Gramine” nie zejdzie z dotychczasowej orbity na więcej niż pięćset metrów. To zbyt śmiałe założenie. Zamierzam ustawić głowicę dokładnie na drodze „Gramine” i zdetonować bombę w chwili zbliżenia się statku. Tylko tak można mieć pewność.
— Warlow, „Gramine” ani „Maranta” nie zboczyły z kursu nawet o sto metrów, odkąd zaczęły was szukać. Proponuję ci jeszcze raz przemyśleć całą sprawę.
— Po co? Przed sobą mam najwyżej kilka lat prawdziwego życia. Potem zacznę tracić pamięć, szwankować na umyśle. Postarała się o to współczesna medycyna. Moje sztuczne ciało może jeszcze przez wiele dziesięcioleci pompować krew do uśpionego mózgu.
Naprawdę mi tego życzysz, mając świadomość, że jesteś w stanie zapewnić mi godną przyszłość?
— Sądzę, że to retoryczne pytanie.
— Tak, bo ja już się zdecydowałem. Dzięki temu będę miał dwie szansę, by oszukać śmierć. Niewielu ma to szczęście.
— Dwie szansę? Jak to?
— Opętanie. Ono wiąże się z życiem pozagrobowym, a więc jest miejsce, skąd dusza może wrócić.
— Uważasz, że taki los spotkał Lalonde?
— Wiesz, co to znaczy być katolikiem? — Z chmury pyłu wynurzyła się ściana lodowca. Dysze plecaka manewrowego bluznęły gęstym strumieniem schłodzonego gazu. Przez chwilę patrzył na kłębiasty obłok żółtawej mgiełki, który rozproszył się wśród niebieskich i szmaragdowych fantomów pyłu.
— Katolicyzm to jedna z kluczowych religii, jakie połączyły się w Zunifikowany Kościół Chrześcijański — odpowiedział habitat.
— Mniej więcej. Na mocy dekretu papieskiego katolicyzm został oficjalnie wchłonięty, ale miał oddanych wyznawców. Nie można osłabiać tak silnie zakorzenionej wiary poprzez wprowadzanie prymitywnych poprawek w modlitwach i liturgii, aby osiągnąć porozumienie z innymi ugrupowaniami chrześcijańskimi. Urodziłem się na asteroidzie Forli, w etnicznie włoskim osiedlu, gdzie nieoficjalnie i bez rozgłosu pielęgnuje się dawną wiarę. Choćbym się starał, nie odrzucę już nauk otrzymanych w dzieciństwie. Żadna istota żywa nie uniknie sprawiedliwości bożej.
— Nawet ja?
— Nawet ty. Lalonde potwierdza moje przekonania.
— Myślisz, że Kelly Tirrel mówiła prawdę?
Plecak manewrowy popychał Warlowa wokół oszronionej góry lodowej, utrzymując równy odstęp od łagodnych wklęsłości i wybrzuszeń. Jej krystaliczna powierzchnia była przezroczysta, ale wewnątrz widniała czarna pustka, jakby zamarzł tam wlot tunelu czasoprzestrzennego. Czujniki opancerzonego skafandra pokazywały kosmonikowi konstelacje gwiazd prześwitujące wśród rzednących obłoków pyłu.
— Dla mnie to nie ulega wątpliwości.
— Czemu?
— Ponieważ Joshua jej wierzy.
— Dziwna argumentacja.
— Joshua jest nie tylko doskonałym dowódcą. Jak żyję, nie spotkałem kogoś, kto byłby do niego podobny. Postępuje skandalicznie z kobietami i forsą, a czasem nawet z przyjaciółmi, jednak umie… może to niezgrabna przenośnia… zestroić się z melodią wszechświata. Wyczuwa prawdę. Ufam mu bezgranicznie, odkąd stanąłem na pokładzie „Lady Makbet”, i tak już pozostanie.
— W takim razie jest życie pośmiertne.
— Jeśli go nie ma, będę żył jako część twojej wieloskładnikowej osobowości. Ale Kelly Tirrel wydawała się naprawdę w to wierzyć. Jest twarda i cyniczna, niełatwo przekonać ją do takich rzeczy. Skoro więc jest życie pozagrobowe, mam nieśmiertelną duszę i nie muszę obawiać się śmierci.
— Zatem nie boisz się śmierci?
Wyszedł z cienia rzucanego przez górę lodową. Czuł się, jakby chmura deszczowa odeszła i mógł wreszcie spojrzeć na wieczorne niebo. Nad nim skrzyły się już tylko gdzieniegdzie ostatnie delikatne drobiny pyłu. W odległości czterdziestu kilometrów „Gramine” błyszczała jak obiekt o jasności gwiazdowej 2. Zbliżał się powoli.
— Boję się, i to bardzo…
Poduszkowcem niemiłosiernie rzucało na rzece — pojazd trząsł się na spienionych falach, które przelewały się po na wpół zanurzonych kamieniach. Theo robił, co mógł, żeby nie wywrócili się i płynęli prosto, lecz sprawa nie była łatwa. A przecież Kelly pamiętała, że jeszcze wczoraj płynęło się tędy dość spokojnie. Siedziała teraz na tylnej ławeczce obok Shauna Wallace’a; oboje z posępnymi minami starali się nie wypaść za burtę. Z tyłu jednostajnie buczał wentylator.
— Odczuwam zmęczenie tą wyprawą i strach na myśl o tym, czego się podejmujemy. To już nie jest wydzieranie zwycięstwa z paszczy nieprzyjaciela, a raczej ostatnia wątła nadzieja na uratowanie honoru jednostki. Lądowaliśmy na tej planecie z taką pewnością siebie i wiarą w szczytne ideały. Zamierzaliśmy pokonać nikczemnego najeźdźcę i zaprowadzić porządek dla dobra dwudziestu milionów ludzi. Zwrócić im życie. Teraz już tylko liczymy, że uda nam się uciec z garstką trzydziesciorga dzieciaków. Ale nawet temu możemy nie sprostać.
— Jakże ty się zamartwiasz, Kelly. — Shaun uśmiechnął się jowialnie.
Gwałtowny przechył poduszkowca pchnął ją na sąsiada. Na ułamek sekundy urwała się łączność z blokiem zapisującym na fleku nagranie sensywizyjne. Uśmiechnął się życzliwie, kiedy się wyprostowali.
— To znaczy, że mam się nie martwić?
— Tego nie powiedziałem, lecz frasunek jest apostołem diabła.
Zatruwa duszę.
— No tak, o duszach pewnie wiesz wszystko.
Shaun tylko zachichotał.
Kelly przyjrzała się czerwonej chmurze. Poruszali się pod nią już od pół godziny. Była grubsza niż wczoraj, tworzące ją pasma zwijały się ospale w potężne warkocze. Kelly wyczuwała jakoś jej ciężar, konieczny nie tylko do odgrodzenia się od firmamentu, ale i praw fizycznych rządzących światem. Przytłaczał ją mętlik różnorodnych doznań, jakby oglądała przekaz sensy wizyjny z niezrozumiałej ceremonii jakichś ksenobiontów.