— Warlow, przestań. Możemy poczekać, aż zaczną przeszukiwać nowy obszar pierścienia. Umieścimy bombę w innym miejscu.
Pięć godzin nas nie zbawi. I tak dotrzemy przed zmrokiem na Lalonde.
— Masz sześć minut, zanim zdetonuję ładunek, Joshua. Upewnij się, że wszyscy mają zapięte pasy.
— Błagam cię, Warlow, nie rób tego!
— Wiesz dobrze, że nic nie może nawalić. Od tego ja tu jestem.
— Są inne sposoby. Proszą, wróć na statek.
— Nie musisz się o mnie martwić, Joshua. Dobrze to sobie przemyślałem. Nic mi nie będzie.
— Warlow! — Twarz Joshui zastygła w wyrazie złości i rozpaczy. Odwrócił się gwałtownie do Ashly’ego. Pilot poruszał bezgłośnie ustami i patrzył załzawionym wzrokiem. — Powiedz mu coś! — rozkazał. — Przemów mu do rozsądku!
— Warlow, na miłość boską, wracaj tu natychmiast! — przesłał datawizyjnie Ashly. — To, że kiepsko nawigujesz, nic jeszcze nie oznacza. Następnym razem wyręczą cię i wszystko pójdzie jak po maśle.
— Mam do ciebie pewną prośbą, Ashly.
— Jaką?
— Kiedy w przyszłości wyjdziesz z kapsuły zerowej, za jakieś pięćdziesiąt lat, wpadnij do mnie z wizytą.
— Z wizytą?
— Przesyłam wspomnienia Aetrze. Zostanę częścią wieloskładnikowej osobowości habitatu. Nie umrę.
— Ty stary porąbańcu!
— Gaura! — krzyknął Joshua. — Może to zrobić? Przecież nie jest edenistą.
— Już to robi. Przekaz datawizyjny rozpoczęty.
— Jasny gwint.
— Wszyscy w fotelach amortyzacyjnych? — zapytał Warlow.
— Daję wam szansę, prawdziwą szansę na ucieczkę z pierścienia.
Nie zmarnujesz jej, Joshua, co?
— Cholera. — Joshua czuł się, jakby na jego piersi zaciskała się gorąca żelazna obręcz, dużo bardziej uciążliwa niż skutki przeciążenia. — Już się kładą w fotelach, Warlow. — Poprosiwszy komputer pokładowy o obraz z kamer w kabinach, patrzył na edenistów zapinających siatki ochronne. Do każdego z nich zbliżał się Melvyn, sprawdzając, czy robią to należycie.
— Co z panelami termozrzutu? Pochowane? Zostało już tylko pięć minut.
Joshua kazał komputerowi złożyć panele termozrzutu. Gdy przygotowywał do uruchomienia generatory i główny napęd, wyświetlały się schematy przedstawiające stan urządzeń pokładowych. Światełka były zielone, niektóre tylko mrugały bursztynowo. Staruszka nieźle się trzymała. Sara zaczęła pomagać mu przy czynnościach kontrolnych.
— Warlow, proszę:…
— Leć tak, Joshua, żeby karki połamali. Wierzę w ciebie.
— Jezu, nie wiem, co powiedzieć.
— Coś mi obiecaj.
— Tak?
— Mam cię! Trzeba było najpierw zapytać, o co mi chodzi.
Joshua parsknął śmiechem. Śmiechem przepojonym boleścią.
Z jakiegoś niezgłębionego powodu mgiełka zasnuła mu oczy.
— Mów śmiało.
— Cóż, skoro się zgodziłeś, to chcę, żebyś był bardziej wyrozumiały dla dziewczyn, z którymi się spotykasz. Nawet nie wiesz, jak na nie działasz. Niektóre czują się później zranione.
— Kto by pomyślał: kosmonik pedagogiem.
— Obiecujesz?
— Obiecuję.
— Jesteś świetnym dowódcą, Joshua, a „Lady Makbet” idealnym statkiem, na którym można skończyć karierę. Cieszę się, że tak to się właśnie potoczyło.
Sara pochlipywała na fotelu amortyzacyjnym. Ashly na przemian zaciskał i rozwierał palce.
— A ja nie — rzekł cicho Joshua.
Aethra pokazał im „Gramine”. Statek kosmiczny przecinał powierzchnię pierścienia z precyzją pociągu jadącego na poduszce magnetycznej, prosto i pewnie. Trzy rozłożone panele termozrzutu lśniły mdłym szkarłatem. Na krótką chwilę ukazał się długi, wąski strumień niebieskich jonów.
— Wprost nie do wiary — przekazał datawizyjnie Warlow. — Ja edenistą.
Joshua nigdy nie czuł się tak bezradny. To był przecież członek jego załogi.
Bomba eksplodowała. W pierścieniu rozszedł się krąg czystego białego światła. „Gramine” przedstawiała się jako ciemna plamka nad jego środkiem.
Joshua zwolnił trzpienie mocujące. Naprężone liny z włókna krzemowego, które utrzymywały „Lady Makbet” w kryjówce za bryłą skalną, odskoczyły od kadłuba, wyginając się wężowymi ruchami. Światło w czterech modułach mieszkalnych przygasło i rozbłysło z większą mocą, gdy generator pomocniczy uruchomił cztery główne generatory. Jonowe silniki sterujące bluznęły ogniem, opromieniając mroczną skałę niezwykłym tu błękitnym blaskiem.
Kula plazmy pęczniała pośrodku białej powłoki rozpostartej nad pierścieniem z początku szybko, lecz po osiągnięciu średnicy pięciu kilometrów wolniej, lekko ciemniejąc. Na jej tle drobne czarne kształty przemykały niczym duchy. Dolna część kadłuba „Gramine” błyszczała jaśniej od słońca, odbijając światło diabolicznego rozbłysku, który powstał cztery kilometry niżej.
Z miejsca, gdzie nastąpił wybuch termojądrowy, rozprysło się tysiące odłamków skalnych, doganiając rzednącą falę plazmy. Lśniły jaskrawo niczym meteory, które pechowo wleciały w atmosferę.
W odróżnieniu od plazmy ich prędkość nie malała wraz z odległością.
— Generatory włączone! — zameldowała Sara. — Moc wyjściowa stabilna.
Joshua zamknął oczy. Datawizyjne obrazy zlewały się w jego głowie na podobieństwo wielobarwnych skrzydeł ważki. „Lady Makbet” wyszła zza zasłony. Radar statku emitował silne impulsy promieniowania mikrofalowego w stronę otaczających go bezładnie składników pierścienia; węglowe paprochy spalały się, płatki śniegu wyparowywały. Dysze wspomagających silników rakietowych strzeliły prostymi jak lasery smugami niebieskobiałego światła.
Zaczęli przebijać się ku krawędzi pierścienia. Obłoki pyłu załamywały się przy kadłubie z krzemu monolitycznego, wytwarzając krótkotrwałe wielobarwne desenie. Kamienie i głazy uderzały i odskakiwały. Lód roztrzaskiwał się, przywierał i spływał w stronę jasnej, wzburzonej smugi spalin z silnika napędowego.
Wielka bryła skalna, która uderzyła w „Gramine”, przebiła kadłub i zniszczyła dziesiątki systemów pokładowych. Pękały zbiorniki kriogeniczne, białe chmury gazu skrzyły się pod słabnącym już ostrzałem energią uwolnioną w czasie wybuchu bomby termonuklearnej. Z miejsca katastrofy, przy wyjących syrenach alarmowych, gubiąc po drodze łuszczącą się piankę z nultermu, uciekły cztery moduły mieszkalne.
„Lady Makbet” wynurzyła się ponad powierzchnię pierścienia.
Pięćdziesiąt kilometrów dalej na tle gwiazd przemieszczał się rój szkarłatnych meteorów.
— Przygotować się na silne przeciążenie — ostrzegł Joshua.
Silniki termojądrowe pracowały z pełną mocą, dręcząc i tak już wzburzony pierścień. Joshua miał przed oczami obraz „Lady Makbet”, która wykonała obrót i pomknęła pomarańczowym tunelem wektora lotu. Wzrastało przyspieszenie statku. Kapitan przejrzał wyświetlone informacje, sprawdzając, czy prawidłowo wytyczyli kurs, po czym wydał komputerowi pokładowemu jeden dodatkowy rozkaz.
— Joshua, co ty…? — Ashly urwał z przestrachem, gdy lekko zakołysało mostkiem.
Ostatnia osa bojowa wystrzeliła z wyrzutni.
— Patrzcie i drzyjcie, łajdaki! — burknął Joshua.
Czuł się wyśmienicie, obserwując rozdzielające się trajektorie lotu podpocisków. Purpurowe linie połączyły „Lady Makbet” z unieruchomionym wrakiem.
Po ośmiu sekundach podpociski dotarły do ocalałych modułów mieszkalnych. Nad pierścieniem doszło do trwającej kilka chwil serii wybuchów broni kinetycznej. Próżnia wchłonęła ślady eksplozji równie łatwo, jak radziła sobie z innymi odpadami ludzkiej cywilizacji.