Wnętrze chaty przejmowało Jay wstrętem, pewnie nawet w piekle nie było tak ohydnie. Nie pozwalała dzieciom wychodzić na dwór, kiedy więc chciały skorzystać z ubikacji, używały wiader w drugiej, mniejszej sypialni. Okropny smród nasilał się, ilekroć otwarto drzwi. Na domiar nieszczęścia, duchota osiągnęła pułap niespotykany nawet na Lalonde. Pootwierali wszystkie okiennice oraz drzwi wyjściowe, lecz nie było przeciągu, powietrze znieruchomiało. Deski trzeszczały i skrzypiały, gdy rozszerzała się konstrukcja chaty.
Udręki ciała dawały się dziewczynce mocno we znaki, lecz ponad wszystko dokuczała jej samotność. Rzecz sama w sobie dość dziwna, skoro wokół niej cisnęło się blisko trzydzieścioro dzieci, tak iż trudno było się ruszyć, żeby kogoś nie potrącić. Nie myślała jednak o nich, tylko o ojcu Horście. Nigdy jeszcze nie przebywał poza domem przez cały, okrągły dzień, nie mówiąc już o nocy.
Jay podejrzewała, że Horst Elwes nie mniej niż ona boi się ciemności.
Wszystkie te okropieństwa zaczęły się wraz z przybyciem statków kosmicznych i czerwonej chmury. Naprawdę było to wczoraj?
A przecież czekała już na cudowne spotkanie z ekipą ratunkową.
Piechota Sił Powietrznych miała wszystkich stąd zabrać, a potem zaprowadzić porządek na planecie. Długie, znojne dni na pustej sawannie zdawały się nareszcie dobiegać końca.
W zasadzie należałoby podchodzić do tego bez nadmiernej euforii, ponieważ każda monotonia daje przyjemne wrażenie stabilizacji, nawet ta uciążliwa, związana z życiem na odludnej farmie.
Ale to już nie miało znaczenia: opuszczała Lalonde. I nikt jej nie namówi do powrotu! Nawet mama!
Rankiem wszyscy wybiegli radośnie na dwór, aby na sawannie wypatrywać przybycia wybawców. Aczkolwiek czerwona chmura napawała strachem. W pewnej chwili Russ dostrzegł coś jakby eksplozję, więc ojciec Horst wyruszył konno, aby dowiedzieć się czegoś więcej.
„Wrócę za kilka godzin” — powiedział do niej na odjezdnym.
Dzieci czekały w nieskończoność, gdy tymczasem czerwona chmura zasnuwała niebo, przynosząc ze sobą ów straszliwy hałas, jakby przewalały się w niej lawiny kamieni.
Jay starała się pilnować posiłków i rozdzielać prace. Wszystko, byleby uniknąć bezczynności. A on jak nie wracał, tak nie wracał.
Gdyby nie zegarek, nie wiedziałaby o nadejściu nocy. Zamknęli drzwi i okiennice, lecz czerwone światło wkradało się do środka przez najmniejsze dziury i szczeliny. Nie mogli od niego uciec. Sen przychodził z trudem. Ponury odgłos piorunów nigdy nie cichł, mieszając się z rozpaczliwym płaczem dzieci. Teraz najmłodsze z nich siedziały zapłakane, a te starsze patrzyły po sobie tępym wzrokiem. Jay oparła się o parapet, kierując spojrzenie w stronę, gdzie powinna się ukazać sylwetka ojca Horsta. Wiedziała, że jeśli wkrótce nie wróci, sama przestanie panować nad łzami. A wtedy wszystko przepadnie.
Nie mogła do tego dopuścić.
Jeszcze nie otrząsnęła się ze zdumienia, gdy półtorej godziny temu czerwone światło nagle zniknęło. Teraz posępne czarne chmurzyska w milczeniu sunęły nisko nad sawanną, powlekając świat żałobną szarością. Na początku próbowała bawić się cieniami, niejako je obłaskawić, lecz wyobraźnia podsuwała jej tylko obrazy potworów i innych straszydeł.
Odwróciwszy się od okna, napotkała wystraszone twarze.
— Danny, zobacz, czy nie ma więcej kostek lodu w lodówce.
Niech każdy napije się soku pomarańczowego.
Skinął głową, szczęśliwy, że ma coś do zrobienia. Tym razem nie narzekał.
— Jay! — pisnęła Eustice. — Jay, tam coś jest! — Odsunęła się od okna z rękami przyciśniętymi do policzków.
Rozległy się płacze i przerażone głosy. Dzieci potrącały i przewracały rozmaite sprzęty, cofając się instynktownie pod przeciwległą ścianę.
— Co tam zobaczyłaś? — zapytała Jay.
Eustice pokręciła głową.
— Nie wiem — odparła żałośnie. — Coś!
Jay słyszała smętne ryki krów i sporadyczne pobekiwanie kóz.
Może to tylko sejas?, pomyślała. Koło chaty przemknęło wczoraj kilka drapieżników wygnanych z dżungli przez czerwoną chmurę. Zerknęła nerwowo na otwarte drzwi: powinna je była zamknąć. Drżąc na całym ciele, podkradła się do okna i wyjrzała na zewnątrz.
Błyskało się nad linią horyzontu. Najlżejszy wiaterek nie pochylał ciemnoszarych traw na sawannie, dzięki czemu łatwiej było wyśledzić ruch. Nad czubkami źdźbeł ukazały się dwie smoliście czarne plamy. Ich rozmiary wolno się powiększały. Usłyszała cichy szum. Pojazdy mechaniczne.
Od dawna nie słyszała żadnego silnika, musiała więc upłynąć chwila, zanim rozpoznała dochodzące dźwięki, a jeszcze dłuższa, nim odważyła się uwierzyć, że słuch ją nie zwodzi. Na tej planecie nikt nie dysponował środkami transportu naziemnego.
— To ojciec Horst! — krzyknęła. — Wrócił! — Wybiegła za drzwi i puściła się pędem w stronę poduszkowców, nie bacząc na twarde, ostre źdźbła trawy, którą deptała bosymi stopami.
Horst ujrzał biegnącą dziewczynkę i wyskoczył z poduszkowca, kiedy Ariadnę zatrzymała pojazd piętnaście metrów od chaty. Przez całą drogę wmawiał sobie, że dzieciom nic się nie stało, że jakoś sobie radzą. Modlił się gorąco, aby nie było inaczej. Gdy jednak zobaczył Jay, całą i zdrową, jego uczucia wezbrały niepohamowaną falą. Ulga i tłumione dotąd wyrzuty sumienia sprawiły, że padł na kolana i otworzył szeroko ramiona.
Jay zderzyła się z nim, jakby był rugbistą z drużyny przeciwników.
— Myślałam, że nie żyjesz — wyłkała. — Myślałam, że nas zostawiłeś.
— Jay, skarbie kochany! Dobrze wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił. — Przysunął do piersi jej głowę i zakołysał delikatnie dziewczynką. W tej chwili reszta dzieci, piszcząc i pokrzykując, zbiegła rozchwianymi schodkami chaty. Uraczył je wszystkie uśmiechem i raz jeszcze otworzył ramiona.
— Strasznie się baliśmy! — powiedziała Eustice.
— Niebo zrobiło się takie śmieszne.
— Ale upał!
— Nikt nie zebrał jajek.
— Ani nie wydoił krów.
Bo zmrużyła oczy, gdy najemnicy wyszli z poduszkowców.
— Czy to żołnierze, o których mówiłeś? — zapytała z powątpiewaniem.
— Niezupełnie — odrzekł Horst. — Ale i tym nic nie brakuje.
Danny obrzucił Sewella zdumionym spojrzeniem. Rosły najemnik miał wetknięte do gniazd łokciowych karabiny magnetyczne.
— Kto to taki? — spytał chłopiec.
Horst wyszczerzył zęby.
— To szczególny rodzaj żołnierza. Bardzo silny i bardzo mądry. Nie macie się czego obawiać. Teraz on się wami zaopiekuje.
Kelly nastawiła implanty siatkówkowe na szeroki kąt widzenia, rejestrując całą scenę powitania. Coraz silniejsze wzruszenie dławiło ją w gardle.
— Wielkie nieba, a to cóż znowu? — odezwał się Shaun Wallace cichym, udręczonym głosem. — Jakiż to bóg tak się z nami zabawia? Na pewno nie ten, o którym mnie uczono. Toż to małe dzieci, oczy sobie wypłakują. Z jakiego powodu?
Kelly odwróciła się, słysząc niezwykłą porywczość i gorycz w jego głosie. On jednak zbliżał się już do Rezy, który beznamiętnie obserwował Horsta i dzieci.
— Reza Malin?
— Słucham, Wallace.
— Trzeba natychmiast zabrać stąd te smyki.
— Po to tu przyjechałem.
— Ja nie żartuję. Moi koledzy są na skraju dżungli. Jest ich dwustu albo i więcej. Szykują się na ciebie, żeby raz na zawsze uwolnić się od groźby.