Theo prowadził drugi poduszkowiec, a ksiądz siedział przy niej, lecz poza nimi wszyscy dorośli biegli obok pojazdów. Nawet Shaun Wallace z twarzą czerwoną niczym maratończyk na ostatniej prostej przed metą.
Rycerze na koniach zmuszali ich do ciągłego pośpiechu — podążali za nimi w odległości trzech kilometrów, tuż za polem rażenia karabinów magnetycznych. Raz po raz któryś wyrywał się z szeregu, żeby zaszarżować. Sewell i Jalal odstraszali śmiałka kilkoma strzałami z karabinka impulsowego. Na szczęście rośli pikinierzy nie mogli pod względem wytrzymałości sprostać najemnikom (jak więc udawała się ta sztuka Wallace’owi?); zostali siedem kilometrów z tyłu. Na razie wszystko szło pomyślnie, lecz taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie.
Fenton pędził na przedzie, badając teren; dzięki swej wadze i muskulaturze bez wysiłku przebijał się przez ostrą trawę. Reza patrzył oczami psa, pozwalając nanosystemowym programom, by prowadziły jego ciało po śladach dwóch poduszkowców. Wczuwał się w rzeźbę terenu przesuwającego się pod rytmicznymi uderzeniami psich łap, przewidując nagłe zagłębienia i wyniosłości, które chowały się pod fasadą łagodnej, ciągnącej się w nieskończoność równiny.
Nastąpiła niewielka, lecz zauważalna zmiana w twardości źdźbeł smagających Fentona po tępo ściętym nosie. Wyściółka z gnijącej trawy, która pokrywała twardą ziemię, stawała się grubsza i bardziej sprężysta. Oznaczało to bliskość wody. Fenton zwolnił, węsząc w powietrzu.
— Kelly — przekazał datawizyjnie Reza. — Dwieście metrów przed sobą masz strumień, który płynie w głębokim jarze. Kieruj się prosto na niego. Część skarpy osypała się, więc łatwo zjedziesz na dół.
W jej umyśle rozwinęła się symulacyjna siatka gęsto rozmieszczonych, brązowych i zielonych linii konturowych, komputerowa wizualizacja gruntu pozbawionego roślinności. Gdy neuronowy nanosystem zintegrował ją z programem do pilotażu, Kelly szarpnęła lekko drążkiem sterowniczym.
— Dokąd prowadzi? — zapytała.
Do tej pory po prostu oddalali się od chaty, prosto na południe, nie próbując nawet wrócić do rzeki, która płynęła z gór.
— Nieważne. Posłuży nam za kryjówkę. Rycerze czekają, aż się zmęczymy. Dranie, obrali dobrą taktykę. Nie utrzymamy długo tego tempa, a matryce elektronowe szybko się wyczerpią. Gdy ugrzęźniemy na otwartym terenie, pikinierzy nas dogonią i będzie po sprawie.
Wiedzą, że mają przewagę. Musimy przejąć inicjatywę.
Kelly próbowała nie dopuszczać do świadomości wniosków płynących z tego ostatniego stwierdzenia, odpędzała nieprzyjemne myśli. Ale cóż: ścigana zwierzyna nie może sobie pozwolić na skrupuły, zwłaszcza jeśli dokładnie wie, co ją czeka w przypadku schwytania.
Połączyła się datawizyjnie z blokiem nadawczo-odbiorczym. Odkąd ruszyli w drogę powrotną, urządzenie wysyłało ciągły sygnał do platformy geostacjonarnej i specjalizowanych satelitów sprowadzonych przez Terrance’a Smitha. Już nie musieli się ukrywać.
Ciemne chmury wciąż jednak skutecznie blokowały wiązkę kierunkową.
Poduszkowiec prowadzony przez Theo zwolnił przed jarem, pochylił się ostrożnie i zjechał w dół usypiska. Parów miał trzy metry głębokości i porośnięty był na krawędziach wysoką trzciną. Na płaskim dnie leżały gładkie szare kamyki, po których przepływał strumyczek. Obok usypiska powstała szeroka zamulona kałuża.
Kelly podążyła za pierwszym poduszkowcem. Aby nie wjechać na przeciwległy stok, musiała gwałtownie obrócić deflektory wirnika. Skierowała pojazd w górę strumienia, trzymając się dziesięć metrów za Theo, który dotarł do najgłębszej części jaru i tam posadził pojazd na ziemi.
Najemnicy już zeskakiwali ze skarpy.
— Wychodzić z poduszkowców! — rozkazał Reza. — Wszyscy siadają plecami do tej skarpy. — Wskazał palcem.
Północny stok, pomyślała Kelly. Broniąc się przed koszmarnymi myślami, wstała i pomogła przenosić dzieci nad nadburciem.
Rozglądały się oszołomione; na młodych twarzyczkach gościł wyraz udręki i zagubienia.
— Wszystko w porządku — powtarzała. — Wszystko będzie dobrze. — Siliła się na uśmiech, żeby nie dostrzegły jej lęku.
Octan sfrunął do jaru i usadowił się na szerokim ramieniu Pata Halahana, składając skrzydła. Fenton węszył już pod nogami Rezy.
Kelly usiadła koło Jay. Dziewczynka najwyraźniej wiedziała, że zanosi się na coś strasznego.
— Wyjdziemy z tego — szepnęła Kelly. — Zobaczysz. — Puściła oko, co jednak bardziej przypominało nerwowy tik. Krzemienie wbijały jej się w plecy, wokół butów bulgotała woda. — Joshua! — przekazała datawizyjnie do bloku nadawczo — odbiorczego.
— Joshua, na litość boską, zgłoś się! Joshua! — W odpowiedzi usłyszała jedynie upiorny szelest zakłóceń statycznych.
Rozległ się chrzęst kamieni, gdy najemnicy siadali pod skarpą.
Niektóre dzieci głośno pociągały nosami.
— Zamknijcie oczy i nie ważcie się ich otwierać — rozkazał Reza. — Jeśli ktoś nie posłucha, osobiście złoję mu skórę!
Dzieci pośpiesznie zastosowały się do polecenia.
Kelly zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech i wolno schowała głowę w ramionach.
Kiedy tylko horyzont zdarzeń przestał istnieć, Joshua przejrzał obrazy nadsyłane przez czujniki bojowe krótkiego zasięgu. „Lady Makbet” wynurzyła się po skoku translacyjnym w odległości sześciu tysięcy kilometrów od Lalonde. W promieniu dwóch tysięcy kilometrów nie było żadnych obiektów. Joshua wysunął pełen zestaw czujników i włączył silniki termonuklearne. Statek ruszył ostrożnie z przyspieszeniem 2 g, zmierzając na pułap tysiąca kilometrów.
Według wskazań czujników zniknęły wszystkie statki kosmiczne, nawet pojazdy międzyorbitalne kursujące na Kenyona. Padły ofiarą os bojowych, wywnioskował Joshua. Mnóstwo metalowych, radioaktywnych szczątków poruszało się po niewspółśrodkowych orbitach.
— Melvyn, połącz się z satelitami telekomunikacyjnymi, może są dla nas wiadomości. Sara, sprawdź, czy zostały jakieś satelity obserwacyjne na niskiej orbicie. Mogą przechowywać w pamięci wiele cennych informacji.
Oboje potwierdzili przyjęcie rozkazów i przesłali datawizyjne instrukcje do komputera pokładowego. Główna antena statku odnalazła jednego z wyspecjalizowanych satelitów telekomunikacyjnych i już wkrótce wiązki mikrofal luźną siatką oplotły Lalonde. „Lady Makbet” zaczęła odbierać dane z rozmaitych działających jeszcze systemów obserwacyjnych.
Wszystko wydawało się przebiegać bez zarzutu. Lot ku Achillei odbył się bezproblemowo, tak samo okrążenie jej księżyca. Radość po udanym skoku z Murory chwilowo przesłoniła żal spowodowany śmiercią Warlowa. Joshua wcale nie doświadczał owego uniesienia, jakie powinien czuć po iście kaskaderskim skoku z punktu libracyjnego. A był to przecież najwspanialszy w jego życiu pokaz sztuki pilotażu.
Gaura nie miał pewności, lecz jego zdaniem transfer się powiódł; niewątpliwie obszerne fragmenty wspomnień starego kosmonika zostały datawizyjnie przeniesione do habitatu. Aethra już je integrował, kiedy „Lady Makbet” wykonywała skok.
Świadomość, że ich kompan wciąż żyje jako część wieloskładnikowej osobowości habitatu, tylko do pewnego stopnia zagłuszała smutek. Joshuę nękały rozliczne wyrzuty sumienia związane z tym, co powiedział, czy co powinien był powiedzieć. Jezu, czy Warlow miał rodzinę? Będę ich musiał powiadomić.