Jay miała wrażenie, że to błyskawica. Raptem, zupełnie bezgłośnie, czerń zamieniła się w rozjaśnioną czerwień. Zachłysnęła się powietrzem: musiało uderzyć strasznie blisko. Huk pioruna jednak nie nastąpił. Nie od razu.
Czerwień zgasła. Dziewczynka lękliwie otworzyła oczy. Wszystko wydawało się normalne, tyle że teraz było dużo jaśniej niż przedtem. Jak gdyby gdzieś za nią wreszcie wstawało słońce. Aż nagle dał się słyszeć dźwięk — suchy hałas, który stopniowo przybierał na sile. Niektóre dzieci zaczęły popłakiwać. Ziemia zadrżała, a razem z nią oparte o skarpę plecy. Jasność narastała. Nad parowem przelała się fala białego światła, pogrążając dno w głębokim cieniu.
Rażący blask zaczął sunąć w dół po przeciwległym zboczu jaru. Jay słyszała krzyki siedzącej obok kobiety, które przypominały modlitwę. Zamknęła z powrotem oczy i tylko czasem z jej ust wydobywały się ciche jęki przerażenia.
„Lady Makbet” przelatywała nad zachodnim wybrzeżem Amariska, sto kilometrów na północ od Durringham, kiedy Reza zdetonował bombę atomową. Czujniki wychwyciły początkowy rozbłysk — nawałę fotonów, dzięki którym szare chmury stały się natychmiast półprzeźroczyste.
— Jezu Chryste! — zdumiał się Joshua. Połączył się datawizyjnie z komputerem pokładowym, prosząc o łączność z kosmolotem.
— Widziałeś to, Ashly?
— Pewnie, że tak. Czujniki kosmolotu zarejestrowały impuls elektromagnetyczny po detonacji bomby o sile wybuchu jednej kilotony.
— Co z urządzeniami elektronicznymi?
— Nic im nie jest. Siadło kilka procesorów, ale już działają zapasowe.
— To oni, jestem tego pewien.
— Joshua! — krzyknęła Sara. — Patrz, co się dzieje z chmurą!
Obejrzał znowu obraz z czujników. Okrągły czterystukilometrowy wycinek chmury wyglądał tak, jakby pod spodem szalał wielki pożar. Na jego oczach uniósł się na kształt wielkiego, rozżarzonego pąku kwiatowego. Gdy pękł czubek, do góry strzelił nierówny snop różowozłotego światła.
Komputer pokładowy „Lady Makbet” przekierował sygnał z satelity telekomunikacyjnego do nerwowego nanosystemu Joshui.
— Joshua, zgłoś się! — odezwała się Kelly. — Tu oddział Rezy do „Lady Makbet”! Joshua!
Na obrazy przychodzące z czujników statku nałożyła się natychmiast mapa taktyczna, na której blok nadawczo-odbiorczy reporterki zaznaczony był z dokładnością do piętnastu centymetrów. Blisko miejsca wybuchu. Bardzo blisko.
— Jestem, Kelly.
— Chryste, Joshua! Pomóż nam, liczy się każda chwila!
— Kosmolot już w drodze. Co z wami? Zabraliście te dzieci?
— Tak, co do jednego. Cholera, siedzą nam tu na karku pieprzeni Rycerze Okrągłego Stołu! Musisz nas stąd zabrać!
Tam, gdzie detonowała bomba, rozwarstwiały się długie pasma sinej chmury. W dole Joshua mógł dojrzeć sawannę, choć patrzył pod kiepskim kątem. Nad spalonym bezludziem unosiła się oślepiająca, bursztynowa kula ognia.
— Teraz! — przekazał datawizyjnie Ashly’emu. — Wyciśnij wszystko z maszyny!
Stojąc nad krawędzią jaru, Reza zapierał się nogami, smagany gorącym wiatrem wiejącym od miejsca wybuchu. Po chacie nie zostały nawet zgliszcza; w niebo wzbijała się chmura w kształcie grzyba, rozdymana ogromną wewnętrzną energią. Wytworzyła pod sobą szeroki krater, po którego nierównych, falistych stokach płynęły bezładnie strumyki magmy.
Uruchomił kilka programów filtracyjnych i zaczął rozglądać się po sawannie. W promieniu dwóch kilometrów wokół krateru szalał pożar. Powiększył zbiór pikseli przedstawiających wycinek terenu, gdzie przedtem maszerowali pikinierzy i obejrzał wnikliwie siatkę kwadratowych okienek. Po wojsku nie zostały szczątki czy choćby popioły; nie przeżył żaden z żołnierzy. Reza cofnął obraz. W odległości dwóch i pół kilometra konie i rycerze leżeli porozrzucani w tlącej się trawie. Ludzkie ciała zamknięte w blaszanej zbroi powinny zostać sproszkowane przez falę uderzeniową, a potem usmażone w promieniowaniu podczerwonym.
Patrzył, jak jedna z lśniących srebrzyście postaci podnosi się na kolana, a potem wspiera się na wbitym w ziemię mieczu, żeby wstać na równe nogi.
Święci bogowie, jak takich uśmiercić?
Koń kopnął nogami, przetoczył się na drugi bok i spróbował powstać. Przytruchtał posłusznie do leżącego jeźdźca. Powoli, lecz zdecydowanie cała zgraja dosiadała wierzchowców.
Reza zeskoczył na dno parowu. Dzieci ładowały się już z powrotem do poduszkowców.
— Joshua wrócił! — zawołała Kelly, przekrzykując wycie wiatru. Jej załzawioną twarz opromieniał radosny uśmiech. — „Lady Makbet” czeka na orbicie. Jesteśmy uratowani! Kosmolot zaraz tu będzie!
— Kiedy?
— Ashly mówi, że za jakieś dziesięć minut.
Za późno, pomyślał Reza. Do tego czasu rycerze nas dopadną, ostrzelają kosmolot białym ogniem albo po prostu sparaliżują urządzenia pokładowe swoją czarną magią.
— Kelly! Ty i Theo ruszacie na południe. Reszta za mną. Pokrzyżujemy łotrom szyki.
— Reza, nie! — błagała reporterka. — Teraz to już bez sensu.
Udało nam się. Ashly niedługo przyleci.
— To rozkaz, Kelly. Dogonimy was, tylko najpierw rozprawimy się z tymi dupkami na koniach.
— Jezu…
— Hej, Kell, co się łamiesz? — odezwał się Sewell. — To tylko gra, a ty jesteś do niej źle nastawiona. Raz się wygrywa, raz przegrywa, ale czy to najważniejsze? Grunt to dobrze się bawić! — Roześmiał się i wyszedł z jaru.
Horst pobłogosławił Rezę znakiem krzyża.
— Idź z Bogiem, synu. Niechaj ma cię w swojej opiece.
— Właź do tego cholernego poduszkowca, ojcze, i zabierz dzieci gdzieś, gdzie będą mogły żyć. Theo! Spal trawę, ale ich stąd wywieź!
— Rozkaz, szefie. — Leśny zwiadowca włączył zasilanie wirników, zanim Horst usadowił się na ławeczce. Podskakując na poduszce powietrznej, pojazd ostro skręcił i ruszył szybko w górę usypiska.
Reza dołączył do kompanów na szczycie zbocza. Na sawannie jeźdźcy ustawieni w trójkątnym szyku gotowali się do natarcia.
— Idziemy — zakomenderował Reza.
Rozpierała go dziwna radość. Zaraz zobaczycie, dzieciobójcy, co się stanie, gdy spotkacie prawdziwego wroga. Takiego, który może z wami powalczyć. Nie będzie wam do śmiechu.
Sześciu najemników ruszyło wolnym krokiem w stronę czekających rycerzy.
Blask słońca i strugi deszczu zalewały poduszkowce, a na niebie pojawiła się fantastyczna tęcza. Chmury się rozłączały, traciły swoją nieziemską zwartość. Teraz były znowu zwyczajnymi chmurami deszczowymi.
Krople spływały Kelly po twarzy, kiedy walczyła z bezwładnością poduszkowca w podmuchach wiatru i na mokrej, czepnej trawie. Rzucało nimi jak łódeczką na wzburzonym morzu.
— Duże są te dzieci? — zapytał Joshua.
— Małe. Większość nie ma dziesięciu lat.
— Ashly będzie chyba musiał zrobić dwa kursy. Najpierw zabierze dzieci, potem wróci po ciebie i najemników.
Próbowała się zaśmiać, lecz wydobyła z gardła jedynie ochrypły kaszel.
— Nie, Joshua. Będzie tylko jeden kurs. Oddział Rezy nie wraca z nami. Tylko ja, dzieci i ksiądz, o ile kosmolot udźwignie nasz ciężar.
— Ty, Kelly, tak bardzo dbasz o linię, że pewnie już osiągnęłaś masę ujemną. Powiadomię Ashly’ego.
Z tyłu doleciał huk pierwszych eksplozji pocisków wybuchowych.