Выбрать главу
* * *

Sewell i Jalal, oddaleni od siebie o cztery metry, stali naprzeciwko czoła szarżujących rycerzy. Ciężki tętent galopujących koni zagłuszył po części ryki wiatru dmącego od epicentrum wybuchu jądrowego.

— Naliczyłem czterdziestu dziewięciu — rzekł Jalal.

— Biorę na siebie czoło, ty zajmij się prawym skrzydłem.

— Już się robi.

Jeźdźcy opuścili kopie, kłując konie ostrogami. Sewell zaczekał, aż odległościomierz określi dystans dzielący go od jadącego na przedzie rycerza jako sto dwadzieścia metrów. Wtedy wystrzelił z obu karabinów magnetycznych dużego kalibru, które miał wpięte w gniazda łokciowe. Rurki zasilające miło szumiały. Trzy pociski odłamkowe trafiły jeźdźca w ozdobiony pióropuszem hełm, a dwadzieścia pięć wybuchowych eksplodowało przed lewym skrzydłem atakującego oddziału.

Jalal podobnie ostrzeliwał prawe skrzydło. Dwa karabiny magnetyczne, kierowane programem wyszukiwania celów, burzyły linię wroga. Potyczka w Pamiers udowodniła, że opętani są w stanie obronić się przed niemal wszystkim oprócz bezpośredniego trafienia pociskiem wybuchowym. Mierzył do koni: zabijając je lub odstrzeliwując im nogi, spowalniał szarżę. Coraz większe chmary pocisków odłamkowych eksplodowały w powietrzu. Rycerzy zasłonił dym, fontanny pryskającej ziemi i pajęczyny dzikich wyładowań elektrycznych.

Z miejsca rzezi trysnęły wiązki białego ognia. Sewell i Jalal uskoczyli na boki. Z kłębów dymu wyłonili się pędem czterej jeźdźcy. Sewell zatoczył się, lądując na ziemi; ogień palił jego lewą nogę. Program wybierania celów namierzył pierwszego rycerza. Jeden karabin odpowiedział ślamazarnie, drugi jednak wystrzelił dziesięć pocisków wybuchowych. Rycerz zniknął wraz z koniem za zasłoną rozszalałych elektronów. Krew bryznęła na wszystkie strony.

Czujniki optyczne Sewella śledziły kolejnych rycerzy, którzy wyjeżdżali z miejsca, gdzie powstrzymała ich pierwsza kanonada pocisków. Za nimi na sczerniałej trawie leżało kilka nieruchomych ciał. Neuronowy nanosystem wystrzelił automatycznie serię pocisków odłamkowych w stronę nacierających.

Sewell próbował wstać, lecz noga odmówiła mu posłuszeństwa.

Jeden z karabinów całkowicie wysiadł. Docierały do niego sprzeczne odczyty niektórych czujników. A tymczasem z trzech stron zbliżały się konie. Z pierwszym rozprawił się natychmiast sprawny karabin magnetyczny, lecz drugi jeździec wycelował w głowę najemnika kopię, z której grotu popłynął biały ogień.

Sewell potoczył się desperacko po trawie. Cisnął granatem, zanim ogień trafił go w ramię i odrzucił do tyłu. Koń wyleciał w powietrze, gdy granat wybuchł mu pod kopytami. Spadł szybciej niż jeździec, który wykonał kilka obrotów, zanim runął na ziemię z głośnym chrzęstem.

Kontury konia uległy przeobrażeniu, odsłaniając konglomerat czerwonego ciała i zniekształconych organów. Z ośmiu lub dziewięciu sejasów, niczym z ciasta, uformowano przybliżony model ziemskiego zwierzęcia. Z boków i zadu sterczały pyski okryte twardymi, żylastymi błonami. Szczęki poruszały się bezgłośnie w przezroczystej protoplazmie.

Drugi karabin Sewella przestał działać. Obrócił oba do dołu i wsparł się na nich jak na kulach, dźwigając się z ziemi. Wyłączył też program medyczny, zapalający w jego umyśle czerwone światełka alarmowe. Wyciągnął z kabury termoindukcyjny karabinek impulsowy. Wysadzony z siodła rycerz wstawał już na nogi, prostując pogiętą zbroję. Sewell kciukiem nastawił broń na ogień ciągły i nacisnął spust. Czuł się, jakby używał tarana. Impulsy energii uderzały w zbroję z siłą młota pneumatycznego, przewracając rycerza i odrzucając go wstecz. Wokół srebrzystego metalu migotały fioletowe wstążki wyładowań. Sewell wydobył zza pasa granat i wysokim łukiem rzucił go w stronę bezwładnej postaci.

Wtem wbito mu w plecy kopię, która wcisnęła się między żebra, przebiła płuca i pęcherz z rezerwą nasyconej tlenem krwi, zanim wyszła z piersi. Na skutek siły uderzenia Sewell potoczył się trzy metry po trawie. Drzewce przesuwało się boleśnie w ciele, powodując dodatkowe wewnętrzne obrażenia.

Rycerz, który go przekłuł, osadził w miejscu konia i zeskoczył na ziemię. Dobywszy miecza, podszedł do okaleczonego najemnika.

Sewell zdołał zachować chwiejną równowagę na kolanach.

Wzmacniane palce, zaciśnięte z całej siły na kopii, ułamały drzewce. Z piersi sterczał już tylko zakończony drzazgami dwudziestocentymetrowy kikut. Krew popłynęła strugą na trawę.

— Próżny twój wysiłek, przyjacielu — rzekł rycerz.

Przebił mieczem krótką szyję Sewella.

Sewell jednakże uniósł lewą rękę i chwyciwszy rycerza za ramię, przyciągnął go do siebie. Po powierzchni zbroi ślizgały się maleńkie wąsy energii. Mimo że miecz wszedł w ciało po samą rękojeść, Sewell otworzył szeroko szczelinę ust.

Rycerz zdążył jedynie krzyknąć z przerażeniem: Nie! Zęby z karborundu zacisnęły mu się na szyi, z łatwością przegryzając kolczugę.

* * *

Na północnym horyzoncie odbywało się starcie czerwieni z błękitem, przy czym obie barwy połyskiwały łagodnie niczym jedwab, delikatnie na siebie naciskając. Obie nieustępliwe. Jakże piękne z daleka. A tuż przed kosmolotem z poszerzającej się szczeliny w chmurach deszczowych buchał dym i ogień.

Ashly zmienił krzywiznę płatów skrzydeł i dał głębokiego nura w posępne obłoki. Na śnieżnobiałym kadłubie osiadała wilgoć, przez co czujniki optyczne nadsyłały zamglone obrazy. Po przebiciu się przez powłokę chmur pilot zaczął wyrównywać lot.

Maszyna wleciała w mały wyizolowany świat mroku. W jednym miejscu chmury błyszczały mdłym odbiciem krateru, rzucając na ziemię słabnącą poświatę. Naokoło pożary pustoszyły sawannę; krąg zniszczeń wciąż się powiększał. Nad spieczoną ziemią wędrowały trąby powietrzne, rozsypując popioły i sadze, które na przy duszonej trawie zalegały grubą, czarną warstwą.

Dalej jednak padał deszcz obmywający ziemię. Włócznie światła słonecznego przebijały się między rozdzielonymi chmurami, aby przywrócić stonowane, naturalne kolory zszarzałemu światu.

Czujniki namierzyły blok nadawczo-odbiorczy Kelly. Maszyna pochyliła się na bok, gdy Ashly wykonał skręt z gwałtownym przyspieszeniem, kierując się w stronę źródła sygnału. Przed nim, w dole, dwa maleńkie poduszkowce trzęsły się i podskakiwały na nierównościach terenu.

* * *

Reza naliczył dwudziestu jeden rycerzy, którzy ocaleli z holokaustu, jaki zgotowali im Jalal i Sewell. Obawiał się, że będzie ich więcej. Wraz z Patem Halahanem stanowił drugą linię obrony.

Czujniki pokazywały mu kosmolot opadający szybko ku ziemi dwa kilometry za nim.

— Pięć minut. Tylko tyle im trzeba.

— Będą je mieli — odparł Pat beznamiętnie.

Reza zaczął strzelać z wpiętego w przedramię karabinu magnetycznego. Mięśnie sterowane programem wybierania celów obracały lufę tam i z powrotem, gdy czujniki obliczały na bieżąco położenie i prędkość poruszania się przeciwników. Świadomość tylko wskazywała wroga.

Załatwił trzech rycerzy pociskami wybuchowymi i powalił dwa konie, zanim karabin magnetyczny zaczął się zacinać. Niektóre bloki procesorowe działały nieprawidłowo. Malała rozdzielczość optyczna czujników. Reza odrzucił karabin i sięgnął po pistolet automatyczny kalibru 10 mm. Opętani nie umieli się bronić przed pociskami chemicznymi, siewcami kinetycznej śmierci. Następni dwaj rycerze polegli, zanim Reza opróżnił zapasowe magazynki. Biały ogień trafił go w ramię, odcinając całą lewą rękę. Z rany trysnął dwumetrowy strumień krwi, nim neuronowy nanosystem zamknął zastawki w tętnicach.