Wśród chaotycznych binarnych fraktali pojawił się „Krystal Moon”, zawieszony w próżni w odległości dwustu sześćdziesięciu kilometrów. Był to międzyplanetarny statek handlowy długości osiemdziesięciu metrów: na jednym końcu znajdował się cylindryczny moduł mieszkalny, na drugim otulone srebrną folią zbiorniki i bladoczerwona rura silnika termonuklearnego. Obok pomostu technicznego jeżył się wieniec paneli termozrzutu — tuż obok modułu mieszkalnego, przed którym ze szkieletowej wieżyczki sterczały miski anten telekomunikacyjnych. Na śródokręciu heksagonalna konstrukcja kratowa dawała oparcie dla pięciu pierścieni standardowych zasobników, z których kilka było połączonych z pomostem technicznym grubymi kablami i wężami.
Główny napęd wypluwał w równomiernych odstępach czasu wąski dwudziestopięciometrowy strumień niebieskiej plazmy, nadając statkowi stałe przyspieszenie 0,6 g. Przed pięcioma dniami opuścił asteroidę Tehama z ładunkiem maszyn przemysłowych i mikroprądnic termojądrowych. Osiedle docelowe położone było na Ukiahu w zewnętrznym pasie planetoid Dana, w pobliżu gazowego olbrzyma Sacramento. Spośród trzech pasów planetoid ten był najsłabiej zaludniony i statki kosmiczne rzadziej tam latały. Jedynym ogniwem łączącym „Krystal Moona” z cywilizacją (i okrętami patrolowymi) był promień mikrofalowy wymierzony w odległego o trzysta dwadzieścia milionów kilometrów Ukiaha.
Neuronowy nanosystem powiadomił Ericka, że przyrządy celownicze ukończyły namierzanie celu. Przesłał polecenie do działek laserowych, aby otworzyły ogień.
Wiązka promieniowania sprawiła, że po antenach telekomunikacyjnych odległego o sto pięćdziesiąt kilometrów statku pozostał rój aluminiowych płatków. Na przedniej części powłoki modułu mieszkalnego pojawiła się brązowa smuga.
Boże, oby nikogo nie było w najbliższej kabinie.
Erick próbował ukryć tę myśl w najgłębszym zakamarku umysłu. Mógłby się pożegnać z życiem, gdyby wypadł z roli choćby na sekundę. Tyle razy powtarzano mu to w akademii. Miał nawet zainstalowany nanosystemowy program wymuszający konsekwencję w działaniu, aby ustrzec się podejrzanie nieodpowiednich reakcji. Zgubić go mógł nawet drobny odruch czy zachłyśnięcie się powietrzem.
„Villeneuve’s Revenge” uruchomił silnik termonuklearny i z przyspieszeniem 5,5 g ruszył w stronę uszkodzonego frachtowca. Erick jeszcze dwukrotnie ostrzelał go laserami, celując w główny napęd. Zniknęły strumienie wylotowe. Przez dziurę w obudowie, ukrytą gdzieś w głębokim cieniu po stronie nie oświetlonej promieniami słońca, wylewało się chłodziwo szarobłękitną fluoryzującą fontanną.
— Dobra robota, Erick — podsumował Andre Duchamp.
Na wszelki wypadek zainstalował w neuronowym nanosystemie awaryjny program kierowania ogniem. Gdyby ów niedawno pozyskany członek jego załogi nie strzelił, on w ułamku sekundy przejąłby kontrolę nad całym uzbrojeniem. Mimo pamiętnego popisu Ericka w barze „Catalina” Andre żywił wobec niego pewne wątpliwości. Bądź co bądź, 0’Flaherty również był piratem i nikt nie miałby specjalnych wyrzutów po jego zlikwidowaniu. Co innego ostrzelanie bezbronnego statku cywilnego… Zasłużyłeś sobie na miejsce wśród załogi, rzekł w duchu, odwołując program kierowania ogniem.
„Villeneuve’s Revenge” dzieliło sto dwadzieścia kilometrów od „Krystal Moona”, kiedy Andre odwrócił i wyhamował statek. Wrota hangaru rozsuwały się wolno. Zaczął pogwizdywać z cicha pomimo rosnącej siły ciężkości.
Miał podstawy do zadowolenia. Chociaż wykonał jedynie malusieńki skok interplanetarny, wynurzył się niezwykle precyzyjnie w odległości dwustu sześćdziesięciu kilometrów od upatrzonej ofiary. Po opuszczeniu Tehamy „Villeneuve’s Revenge” krążył wokół Sacramento. Rozłożyli wszystkie czujniki, przeczesując wycinek przestrzeni wzdłuż trajektorii zdradzonej im przez Lance’a Coulsona. Aż wykryli nikły ślad gazów wylotowych frachtowca. Skoro znali pozycję i przyspieszenie statku, wystarczyło już tylko obliczyć współrzędne skoku.
Dwieście sześćdziesiąt kilometrów: nawet niektóre jastrzębie manewrowały z mniejszą dokładnością.
Panele termozrzutu wciąż kryły się w kadłubie z monolitycznego krzemu, kiedy „Villeneuve’s Revenge” zatrzymał się przy „Krystal Moonie”. Węzły modelowania energii były naładowane. Andre nie zaniedbywał ostrożności, gdyż mogli zostać zmuszeni do szybkiej ucieczki. Zdarzały się już takie przypadki: jastrzębie przyczajone w trybie pełnej niewykrywalności, jednostki specjalne Sił Powietrznych ukryte w ładowniach. Jemu dotychczas dopisywało szczęście.
— Bev! Zobacz, co pokażą czujniki aktywne — rozkazał.
— Tak jest, kapitanie.
Już po chwili czujniki systemów bojowych omiatały badawczo frachtowiec wiązkami promieniowania.
Świetlista lanca ognia wydobywającego się z dyszy silnika „Villeneuve’s Revenge” zgasła, tylko u samego wylotu błąkał się jeszcze lśniący bąbelek helu. W odległości sześciu kilometrów „Krystal Moon” kołysał się lekko na skutek siły oddziałującej na jego bok, a wywołanej przez wyciekające chłodziwo. Na rufie zapaliły się kompensacyjne silniki korekcyjne, próbując ustabilizować statek.
Jonowe silniki sterujące pchnęły pękaty „Villeneuve’s Revenge” w stronę unieszkodliwionej zdobyczy. Brendon wyleciał z hangaru w wielofunkcyjnym pojeździe serwisowym. Za nim unosiły się wolno wrota jednej z ładowni.
— Prędzej, Brendon — mruknął Andre ze zniecierpliwieniem, kiedy niewielki pojazd pokonywał dzielącą oba statki odległość, bluzgając jasnożółtym strumieniem z silnika rakietowego.
Za dwanaście minut w centrum kontroli ruchu lotniczego na Ukiahu będą już wiedzieć, że coś przerwało łączność z frachtowcem. Biurokraci zareagują po krótkiej zwłoce, czujniki zbadają trajektorię lotu „Krystal Moona”. Wyjdzie na jaw, że statek nie wzywa pomocy mimo uszkodzonych silników napędowych. Coś takiego mogło oznaczać tylko jedno. Zostanie powiadomiona flota wojenna, a nawet jeśli będą mieli wielkiego pecha, dorwie ich jastrząb na patrolu. Andre przewidział dwadzieścia minut na przeprowadzenie akcji.
— Nic podejrzanego — zameldował Bev Lennon. — Załoga musiała przeżyć pierwszy ostrzał laserowy, wykrywam emisje elektroniczne z modułu mieszkalnego. Komputery pokładowe nadal są włączone.
— I nie nadają sygnału wzywania pomocy — rzekł Andre. — To mądre z ich strony. Wiedzą, że przecięlibyśmy na pół tę puszkę, aby uciszyć ich wołania. Może będą skłonni pójść na współpracę.
— Zwrócił się do komputera pokładowego o otworzenie kanału łączności między statkami.
Gdy włączyła się kolumna AV, szum zakłóceń wypełnił mętnie oświetlony mostek kapitański. Erick usłyszał serię melodyjnych dźwięków, a zaraz potem wyraźny płacz dziecka. Kątem oka dostrzegł, jak Madeleine Collum unosi głowę nad fotelem amortyzacyjnym, kierując spojrzenie na konsolę komunikacyjną. Po jej smukłej, krótko ostrzyżonej głowie wędrowały czerwone i niebieskie cienie.
— „Krystal Moon”, potwierdź kontakt — powiedział Andre.
— Mam potwierdzić kontakt?! — ryknął z kolumny głos rozwścieczonego mężczyzny. — Ty śmierdzący bydlaku, zginęło dwóch członków mojej załogi. Usmażyli się! Tina miała dopiero piętnaście lat!
Neuronowy nanosystem wygasił w oczach Ericka nagłe błyski gniewu. Piętnastoletnia dziewczyna. Boże wszechmogący! Takie międzyplanetarne frachtowce dawały utrzymanie całym rodzinom, większość członków załogi łączyły często więzy pokrewieństwa.