— Pomyślałem sobie, że dobrze będzie przyjść tu osobiście — rzekł wesołym tonem. — Mogłoby upłynąć wiele dni, nim dotarłbyś do mojego biura. Jesteś na ustach całego habitatu.
— Naprawdę?
Barrington Grier poklepał go po ramieniu i wszyscy usiedli.
— Pytała się o ciebie ta dziewczyna, no wiesz, Kelly — powiedział Barrington.
— Aha. — Joshua pokręcił się na krześle. W pliku nanosystemowym wyszukał informację: Kelly Tirrel, dziennikarka pracująca dla konsorcjum prasowego Collinsa. — Co u niej?
— Całkiem nieźle sobie poczyna. Ostatnio często ją widać w dziennikach. Trzy razy w tygodniu prezentuje wiadomości poranne w stacji Collinsa.
— Miło słyszeć, cieszę się. — Z wewnętrznej kieszeni złotożółtej marynarki, która przykrywała górną część kombinezonu, Joshua wyciągnął buteleczkę „Norfolskich Łez”.
Roland Frampton przewiercał ją wzrokiem kobry.
— To bukiet uzyskiwany w Cricklade — wyjaśnił lekkim tonem Joshua. Ustawił na stole trzy kieliszki i powoli wykręcił korek. — Degustowałem. Jeden z najlepszych na całej planecie. Z rozlewni w hrabstwie Stoke. — Z gruszkowatej butelki polał się klarowny trunek.
Podnieśli kieliszki. Roland wpatrywał się w swój pod światło żółtych lamp ściennych.
— Zdrowie. — Joshua napił się z rozkoszą. Jakby smok zionął diabolicznym ogniem prosto do jego trzewi.
Roland upił drobny łyczek.
— O Boże, co za smak. — Zerknął na Joshuę. — Ileś tego nawiózł, co? Ludzie różnie gadają…
Joshua z namaszczeniem wyłożył na stół egzemplarz umowy.
Była to kartka pięknie drukowanego papieru, podpisanego zamaszyście przez Granta Kavanagha czarnym atramentem.
— Trzy tysiące skrzynek?! — jęknął Roland Frampton z wytrzeszczonymi oczami.
Barrington Grier spojrzał bystro na Joshuę, po czym wyciągnął umowę z rąk Rolanda.
— Jasny gwint… — bąknął.
Roland przetarł czoło jedwabną chusteczką.
— Cudownie, po prostu cudownie. Chociaż nie spodziewałem się, Joshua, że będzie tego aż tyle. Nie zrozum mnie źle, ale świeżo upieczeni dowódcy statków handlowych zwykle nie przywożą takich ilości. Muszę załatwić parę formalności, głównie w banku. Potrzebuję czasu.
— Oczywiście.
— Zaczekasz? — zapytał Roland z nadzieją w głosie.
— Okazałeś mi dużo życzliwości, kiedy się do tego brałem.
Myślę, że nic się nie stanie, jeśli poczekam kilka dni.
Roland przeciął dłonią powietrze i zacisnął ją w pięść nad stolikiem. Determinacja przywracała mu dawną werwę.
— Świetnie. Do trzydziestu godzin przygotuję dla ciebie przelew w Banku Jowiszowym. Nie zapomnę tego, Joshua. I kiedyś poproszę cię, byś mi opowiedział, jak do tego doszedłeś.
— Zobaczymy.
Roland wychylił duszkiem kieliszek i powstał.
— Trzydzieści godzin.
— W porządku. Jeśli mnie nie znajdziesz, daj czek komuś z mojej załogi. Na pewno będą tu się jeszcze kręcić.
Joshua patrzył, jak starszy człowiek toruje sobie drogę w rozochoconym tłumie.
— Postąpiłeś wspaniałomyślne — rzekł Barrington. — Bo mogłeś zarobić od ręki, gdybyś zwrócił się do jednej z wielkich sieci handlowych.
Joshua stuknął się z nim kieliszkiem z promiennym uśmiechem.
— Jak już mówiłem, poszedł mi na rękę, gdy tego potrzebowałem.
— Roland Frampton inaczej na to patrzy. Sądził, że wyświadcza ci przysługę, godząc się kupić wszystko, co przywieziesz. Dowódca lecący po raz pierwszy na Norfolk może mówić o szczęściu, jeśli zdobędzie dwieście skrzynek.
— I mnie się to obiło o uszy.
— A teraz wracasz z ładunkiem o wartości pięciokrotnie przekraczającej majątek jego firmy. Powiesz nam kiedyś, jak ci się to udało?
— Nie.
— Tak też myślałem. Sam nie wiem, co ty w sobie masz, młodzieńcze, ale na Boga, chciałbym mieć w tobie udziały.
Joshua dopił wino i wyszczerzył zęby w żartobliwym uśmiechu.
Wręczył Barringtonowi buteleczkę „Norfolskich Łez”.
— A to ode mnie. Z podziękowaniami.
— Nie zostaniesz? Przecież to jest przyjęcie na twoją cześć.
Joshua omiótł wzrokiem wnętrze baru. Chichoczące dziewczęta otaczały ciasnym wiankiem Warlowa; jedna z nich, usadowiona w zgięciu jego wyciągniętej ręki, dyndała nogami wysoko nad podłogą. Ashly siedział wygodnie przy stoliku — także w towarzystwie wielu dziewczyn, które karmiły go smakowitymi owocami morza.
Reszta załogi gdzieś przepadła.
— Nie — powiedział. — Mam randkę.
— Ho, ho, pewnie z kimś wyjątkowym.
— Owszem, są wyjątkowe.
„Isakore” wciąż kotwiczył tam, gdzie go zostawili: z dziobem wrytym w mieliznę i kadłubem zasłoniętym przed oczami niepożądanych gości przez olbrzymi dąb czereśniowy, którego konary rozkładały się nad rzeką, a niższe gałęzie taplały w wodzie.
Na widok znajomego kształtu porucznik Murphy Hewlett aż jęknął z ulgą. O zmroku jego implanty siatkówkowe przełączyły się na podczerwień. Kuter jawił mu się różowym zarysem, zniekształconym ciemniejszymi wiśniowymi plamkami liści dębu czereśniowego, zupełnie jakby krył się za znieruchomiałym wodospadem.
A już zaczynał wątpić, czy zobaczy jeszcze ten statek. Nie spodziewał się, aby misja miała zakończyć się szczęśliwie. Koledzy żartowali sobie z niego w koszarach. Prawo Murphy’ego, mówili: jeśli cokolwiek może pójść źle, to pójdzie. I tak się działo, tym razem nie miało być wyjątku.
Od pięciu bitych godzin bronili się przed atakami. Przed kulami białego ognia, wyskakującymi spomiędzy drzew bez ostrzeżenia, i postaciami na pół skrytymi w gęstwinie, które zawsze dotrzymywały im kroku, nękając ich bez ustanku. Postaciami, które czasem nie przypominały ludzi. Już siedem razy palili okolicę ogniem z karabinków impulsowych: przeszywali las bagnetami niewidzialnej energii, a następnie biegli co tchu po tlących się pnączach i lepkim popiele.
Wszyscy czterej odnieśli lżejsze lub cięższe rany. Kiedy biały ogień trafił w ciało, nic nie mogło go ugasić. Murphy kulał na lewą nogę, obłożoną w kolanie pakietem nanoopatrunku. Nie mógł posługiwać się lewą dłonią — nie był nawet pewien, czy nanoniczny opatrunek uratuje palce. Najbardziej martwił go jednak stan Nielsa Regehra: chłopak oberwał prosto w twarz kulą ognia. Stracił oczy i nos, jedynie czujniki umieszczone w pancerzu kombinezonu pokazywały mu drogę, przesyłając datawizyjne obrazy bezpośrednio do neuronowego nanosystemu. Pomimo nanosystemowych środków znieczulających i ciągłego wstrzykiwania hormonów męczyły go zwidy i gubił się w terenie. Krzyczał do kolegów, żeby zostawili go w spokoju i odeszli. Wygłaszał monologi, a czasem fragmenty modlitw.
Murphy polecił mu pilnować jeńca, z którego to obowiązku młodzieniec wywiązywał się z trudem. Powiedziała, że nazywa się Jacqueline Couteur. Była kobietą w średnim wieku, niewysoką i trochę otyłą, nosiła dżinsy i grubą bawełnianą koszulę. Potrafiła zadać mocniejszy cios niż którykolwiek z komandosów o wzmacnianych mięśniach (o czym dobitnie świadczyła złamana ręka Louisa Beitha), górowała nad nimi pod względem wytrzymałości i umiała zakłócać działanie elektronicznych urządzeń kombinezonu — na co miała ochotę zawsze wtedy, gdy nie dźgali jej w plecy bronią ciężkiego kalibru, taką jak na przykład bradfield na pociski chemiczne.
Schwytali ją dziesięć minut po straceniu kontaktu z Jenny Harris. To wtedy porzucili konie. Zwierzęta wpadały w popłoch, kiedy z nieba zlatywały białe ognie jak w czasie pokazów świetlistych fajerwerków.