Выбрать главу

Coś zaszeleściło w czerwonoczarnej dżungli na prawo od Murphy’ego. Garrett Tucci strzelił z bradfielda, masakrując roślinność pociskami wybuchowymi. Kątem oka Murphy dostrzegł jasnoczerwoną postać, która dała nura w gąszcz; był to albo człowiek z szeroko rozpostartą ciepłą peleryną, albo olbrzymi nietoperz stojący na tylnych łapach.

— Wysiadają implanty, do cholery — mruknął pod nosem.

Sprawdził zapas energii do karabinka impulsowego. Została mu już ostatnia wysokowydajna bateria, do tego wyczerpana w osiemdziesięciu ośmiu procentach. — Niels, Garrett! Zabierzcie jeńca na statek i uruchomcie silniki. Louis! Podpalamy dżunglę. Może zyskamy trochę czasu.

— Rozkaz, sir.

Murphy był niezwykle dumny z postawy swej niewielkiej jednostki. Nikt nie poradziłby sobie lepiej od nich. Byli najlepsi. Najlepsi z najlepszych. I służyli pod jego komendą.

Odetchnął głęboko i uniósł broń. W tym czasie Niels lufą bradfielda poszturchiwał Jacąueline Couteur, aby szła prędzej na statek.

Murphy uzmysłowił sobie nagle, że kobieta widzi drogę w ciemnościach, lecz przestał się już przejmować niespodziankami, jakie niósł im ten dzień.

Karabinek zaczął strzelać impulsami energii, naprowadzany na cel przez neuronowy nanosystem. W gęstwinie wybuchały płomienie: przeskakiwały z drzewa na drzewo, spopielając gałązki i wgryzając się głęboko w grube konary. Liany wyginały się i iskrzyły niczym przewody elektryczne przy zwarciu, kołysząc się i spadając na ziemię, gdzie skręcały się z sykiem. Murphy’ego ogarnęła fala gorąca, odprowadzona szybko do ziemi przez warstwę ochronną kombinezonu. Dym poszedł spod butów. Zawinięty na kolanie pakiet opatrunkowy ostrzegał neuronowy nanosystem o niebezpieczeństwie przegrzania.

— Prędzej, panie poruczniku! — krzyknął Garrett.

Mimo ryku płomieni Murphy dosłyszał znajomy terkot silników „Isakore”. Tylne czujniki optyczne pokazały mu kuter wysuwający się spod zasłony dębu czereśniowego. Woda kotłowała się silnie za rufą.

— Biegiem! — rzucił do Louisa Beitha.

Odwrócili się i popędzili co tchu w stronę statku. Murphy czuł się, jakby celowano mu w plecy.

Za nim płomienie strzelały na trzydzieści metrów w czarne niebo. „Isakore” wypłynęła już całkowicie spod gałęzi. Niels wychylał się nad krawędź nadburcia z wyciągniętą ręką. Zielonkawy pakiet nanoopatrunku wczepiony w jego twarz wyglądał niczym jakaś olbrzymia, groteskowa narośl.

Murphy rozchlapywał butami wodę. Raz omal nie upadł w błoto, zahaczywszy o liście śnieżnych lilii. Ostatecznie jednak dopadł do burty drewnianego kutra i wciągnął się na pokład.

— Ale numer, udało nam się! — Śmiał się histerycznie. Łzy popłynęły mu ciurkiem z oczu. — Nie mogę w to uwierzyć! Naprawdę nam się udało! — Zdjął hełm powłokowy i położył się na plecy, patrząc na pożar. Czterokilometrowy pas dżungli stał w płomieniach, z których wystrzeliwały w niebo snopy pomarańczowych iskier.

Na nieprzeniknionych wodach Zamjanu kładły się czerwone refleksy. Garrett kręcił sterem, kierując statek dziobem w dół rzeki.

— A co będzie z agentami z Kulu? — zapytał Louis.

Po zdjęciu hełmu pokazał twarz zroszoną gęstym potem. Oddychał ciężko.

— Wydaje mi się, że to, co słyszeliśmy po południu, to był grom dźwiękowy. — Ze względu na trzask ognia Murphy musiał podnieść głos. — Łajdaki z Kulu są zawsze o krok przed resztą.

— Mięczaki, to wszystko! — krzyknął Garrett ze sterówki. — Nie są w stanie wytrzymać ciśnienia. W przeciwieństwie do nas. Bo to my jesteśmy, cholera, komandosami Sił Powietrznych Konfederacji! — zawył dziko.

Murphy uśmiechnął się szeroko, choć wszystkie kończyny bolały go z przemęczenia. Niemal bez przerwy wykorzystywał swe wzmacniane mięśnie, co oznaczało, że będzie musiał zjeść mnóstwo wysokobiałkowych racji żywnościowych, aby zrównoważyć bilans energetyczny organizmu. Zapisał to sobie w nanosystemowym notatniku.

Po raz pierwszy od pięciu godzin jego blok nadawczo-odbiorczy wydał ciche piknięcie, informując go datawizyjnie o otwartym kanale łączności z satelitą ELINT.

— Jasny gwint. — Murphy wszedł na kanał. — Czy to pan, szefie?

— Chryste, Murphy! — wlał się do jego głowy przekaz datawizyjny Kelvena Solankiego. — Co tam u was?

— Drobne kłopoty, sir. Nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić. Wróciliśmy na statek i płyniemy w dół rzeki.

Louis roześmiał się zmęczonym głosem i osunął na deski pokładu.

— Jednostka specjalna z Kulu została już ewakuowana — oznajmił Kelven Solanki. — Dziś wieczorem cały personel ambasady opuścił planetę i odleciał „Ekwanem”. Ralph Hiltch powiadomił mnie z orbity, że nie było dla was miejsca w kosmolocie.

Murphy wyczuł złość kryjącą się pod spokojnymi słowami komandora porucznika.

— Nieważne, sir. Mamy jeńca.

— Fantastycznie. Jednego z zasekwestrowanych?

Murphy obejrzał się przez ramię. Jacąueline Couteur siedziała wsparta plecami o ścianę sterówki. Zmierzyła go posępnym wzrokiem.

— Chyba tak, sir. Jeśli spuścić ją na moment z oczu, zaraz dobiera się do naszych urządzeń elektronicznych. Trzeba jej dobrze pilnować.

— W porządku, kiedy możecie z nią dopłynąć…? — Przekaz datawizyjny Kelvena Solankiego zgubił się wśród szumów i trzasków. Blok nadawczo-odbiorczy zawiadamiał o zaniku sygnału.

Murphy chwycił karabinek impulsowy i wycelował w Jacąueline Couteur.

— To twoja sprawka?

Wzruszyła ramionami.

— Nie.

Murphy wbił wzrok w płomienie szalejące na brzegu, od którego dzieliło ich już pół kilometra. Wzdłuż rzeki, gdzie niedawno kotwiczyła „Isakore”, przemieszczali się ludzie. Wielki dąb czereśniowy stał nie tknięty żywiołem, czarny cień na tle ściany ognia.

— Mogą zakłócać nasz sprzęt z takiej odległości?

— Wasz sprzęt nas nie obchodzi — odparła. — Tego typu rzeczy nie liczą się w naszym świecie.

— Rozmawiasz z nimi?

— Nie.

— Sir! — wrzasnął Garrett.

Murphy odwrócił głowę. Ludzie zgromadzeni na brzegu trzymali się w kole za ręce. W samym środku kręgu uniosła się nad ziemię wielka kula białego ognia, zakręciła w powietrzu i poszybowała nad wodę.

— Padnij! — zawołał Murphy.

Gdy kula przelatywała im nad głowami, podmuch powietrza zakołysał statkiem, zalewając go na moment jasnym światłem. Murphy zacisnął zęby, spodziewając się, że lada moment poczuje potworny ból, nim wyparują mu nogi lub kręgosłup. Zza sterówki dobiegł przeraźliwy huk, statek rozhuśtał się na falach, światło zgasło.

— Cholera! Cholera! — krzyczał Garrett.

— Co się stało? — Murphy powstał ociężale.

Po kanciastej drewnianej dobudówce pozostały dymiące zgliszcza. Do góry sterczały smętnie połamane deski z poczerniałymi krawędziami. W środku mieściła się mikroprądnica termonuklearna, teraz zamieniona w masę okopconego żelastwa i stopionego plastiku.

— Przyjdzie czas, że wszyscy do nas dołączycie — odezwała się spokojnie Jacąueline Couteur. Nie ruszała się ze swegomiejsca.

— Nam się nie spieszy.

Woda bulgotała z cicha wokół kadłuba „Isakore” na zakolu rzeki. Wkrótce zniknął im z oczu widok płonących drzew. Noc i cisza, izolujące szczelniej niż kosmiczna pustka, zamknęły kuter w swych objęciach.

* * *