Choć nie mogło być mowy o pomyłce, Graeme polecił nanosystemowi uruchomić w trybie nadrzędności wyszukiwarkę programową. Z katalogu osobistości życia publicznego wyłoniła się wizualizacja, którą zapisał do komórki pamięciowej przed czterdziestu laty. Pasowała jak ulał.
Laton!
Porucznik Jenny Harris szarpnęła cuglami gniadosza, objeżdżając szerokim łukiem wielkie drzewo kaltukowe. Jej jedyne doświadczenia z końmi ograniczały się do kursu dokształcającego i tygodnia spędzonego w siodle, kiedy przed pięciu laty ESA organizowała na Kulu szkolenia z zakresu wykorzystania zastępczych środków transportu. I oto do czego doszło: dowodziła ekspedycją wojenną w jednym z najdzikszych zakątków dżungli w dorzeczu Juliffe, starając się nie wpaść na zbrojne oddziały wroga. Powróciła na siodło w niezbyt miłych okolicznościach. Miała wrażenie, że koń wyczuwa jej udrękę, trudno nim było kierować. Wystarczyły trzy godziny jazdy, żeby mięśnie dolnej partii tułowia zaczęły domagać się odpoczynku, ręce zdrętwiały, a otartym pośladkom, przez chwilę wręcz pozbawionym czucia, coraz bardziej dokuczał piekący ból.
Ciekawe, jak implanty dają sobie radę z tymi niewygodami?
Neuronowy nanosystem uruchomił program rozszerzonej analizy sensorycznej, poprawił widzenie peryferyjne i przesunął próg słyszalności, badając zbierane sygnały w poszukiwaniu śladów ukrytego wroga. Doprawdy, elektroniczna paranoja.
Odkąd zeszli z pokładu „Isakore”, nic nie stanowiło dla nich zagrożenia, jeśli nie liczyć sejasa, który jednak wolał nie rzucać się w pojedynkę na trzy konie.
Z tyłu brnęli przez dżunglę Dean Folan i Will Danza. Zastanawiała się, jak sobie radzą ze zwierzętami. Świadomość, że ją osłaniają dwaj żołnierze z oddziału taktycznego brygady G66 należącej do Agencji, uspokajała nerwy skuteczniej niż najlepszy program stymulacyjny. Sama otrzymała ogólne przeszkolenie z zakresu tajnej działalności w terenie, lecz oni zostali do niej dosłownie stworzeni: odpowiednie połączenie nanonicznych suplementów i modyfikacji genetycznych uczyniło z nich groźne maszyny do zabijania.
Dean Folan był spokojnym trzydziestokilkuletnim mężczyzną o hebanowej skórze i tego rodzaju miękkich rysach, jakie spotykało się u większości ludzi genetycznie udoskonalonych. Był średniego wzrostu, ale za to kończyny miał tak długie i krzepkie, iż w porównaniu z nimi tułów wydawał się skarlały. Jenny wiedziała, że stoją za tym wzmacniane mięśnie i kości utwardzane włóknem krzemowym — specjalnie wydłużone, aby ułatwić stosowanie dźwigni i dać więcej miejsca dla implantów.
Will Danza idealnie pasował do popularnego wyobrażenia o nowoczesnym żołnierzu: dwadzieścia pięć lat, wysoki, barczysty, długie i prężne mięśnie. Genotyp dawnego pruskiego żołnierza: blondyn, kulturalny, rzadko uśmiechnięty. Roztaczał wokół siebie niemal namacalną aurę zagrożenia; z kimś takim nikt, choćby najbardziej pijany, nie szukał w barze zaczepki. Jenny podejrzewała, że poczucie humoru jest mu obce, choć z drugiej strony w ciągu ostatnich trzech lat trzykrotnie brał udział w tajnych misjach w terenie. Kiedy przygotowywali wyprawę do dżungli, przejrzała plik z danymi na jego temat i musiała przyznać, że były to ciężkie zadania: po jednej z akcji trafił na osiem miesięcy do szpitala, gdzie dosłownie odbudowano go ze sklonowanych organów, ale też otrzymał Szmaragdową Gwiazdę z rąk samego diuka Saliona, najstarszego kuzyna Alastaira II i przewodniczącego komisji bezpieczeństwa Tajnej Rady Kulu. Podczas rejsu w górę rzeki nigdy o tym nie rozmawiał.
Puszcza zaczęła z wolna zmieniać swe oblicze. Rozłożyste, splątane drzewa ustępowały miejsca wysokim, smukłym pniom z pióropuszami puszystych liści wyrastających trzydzieści metrów nad ziemią. Na dole płożył się zwarty kobierzec pnączy, które wiły się po drzewach prawie do połowy ich wysokości niczym stożkowe, inkrustowane kolumny. Widoczność wyraźnie się polepszyła, lecz konie musiały wyżej podnosić kopyta. W górze pnączaki przeskakiwały z pnia na pień niewiarygodnymi susami, śmigając w stronę dających im schronienie liści. Aż dziw, że nie zsuwały się po śliskiej korze.
Po kolejnych czterdziestu minutach dotarli nad brzeg strumyka.
Jenny powoli i ostrożnie zsunęła się z siodła, żeby koń mógł spokojnie ugasić pragnienie. W oddali dostrzegła stado danderilów uciekające w podskokach od potoku, nad którym unosiła się zwiewna mgiełka. Od zachodu nadciągały białe obłoki. Wiedziała, że za godzinę będzie padać.
Dean Folan również zeskoczył na ziemię i tylko Will Danza został jeszcze w siodle, skąd rozglądał się uważnie po okolicy. Wszyscy nosili identyczne oliwkowozielone jednoczęściowe kombinezony przeciwpociskowe, powleczone specjalną warstwą izolacyjną do rozpraszania ładunków energetycznych. Lekki, doskonale dopasowany do ciała pancerz wyłożony był od wewnątrz gąbką chroniącą skórę. Wplecione w tkaninę włókna rozprowadzające ciepło utrzymywały temperaturę ciała na zadanym poziomie, co na Lalonde było prawdziwym błogosławieństwem. Trafienie pocisku uaktywniało umieszczone przy nadgarstkach generatory mikrowalencyjne, które błyskawicznie usztywniały tkaninę i rozpraszały siłę uderzeniową, chroniąc ciało przed podziurawieniem w ogniu ciągłym (Jenny żałowała tylko, że nie chroniły jej w siodle przed otarciami). Do pancerza dochodził jeszcze hełm powłokowy, wykrojony z równą precyzją co reszta kombinezonu. Cały strój nadawał człowiekowi owadzi wygląd, do czego przyczyniały się głównie szerokie soczewki gogli i małe spiczaste wloty filtrów powietrza. W kołnierzu mieścił się pierścień z sensorami optycznymi, połączony z neuronowym nanosystemem, dzięki czemu mogli widzieć to, co dzieje się za nimi. System wielokrotnego wykorzystania tlenu pozwalał przeżyć pół godziny pod wodą.
Konie nie zrażały się tym, że kamienie w mulistym strumieniu oblepione są wodorostami. Na widok zwierząt gaszących pragnienie Jenny zażądała napoju od hełmu powłokowego. Ssąc zimny sok pomarańczowy, za pomocą bloku inercjalnego naprowadzania określała dokładną pozycję oddziału.
Kiedy Dean i Will zamienili się rolami, zwróciła się datawizyjnie do bloku nadawczo-odbiorczego w pancernym kombinezonie o otworzenie szyfrowanego kanału łączności z Murphym Hewlettem. Po opuszczeniu „Isakore” komandosi z Sił Powietrznych rozstali się z grupą wysłaną przez ESA. Logika podpowiadała, że działając z osobna, mają większą szansę pochwycić jednego z zasekwestrowanych kolonistów.
— Zostało nam jeszcze osiem kilometrów do Oconto — powiedziała. — Żadnych śladów wroga ani ludności tubylczej.
— U mnie to samo — odparł porucznik dowodzący komandosami. — Jesteśmy sześć kilometrów na południe od was. Tylko my, jak te kurczaki, łazimy jeszcze po dżungli. Nawet jeśli nadzorca z Oconto poprowadził pięćdziesięciu ludzi w pościg za zesłańcami, to tędy nie przechodził. Piętnaście kilometrów stąd jest niewielka sawanna, a na niej blisko setka gospodarstw. Trochę tam powęszymy.
Na kanał wdarły się szumy. Jenny natychmiast skonsultowała się z układem walki radioelektronicznej, lecz czujniki wskazywały brak aktywności. Pewnie zakłócenia atmosferyczne.
— W porządku, zbliżymy się do wioski — przekazała datawizyjnie. — Obyśmy kogoś znaleźli, zanim tam dotrzemy.
— Zrozumiałem. Proponuję, abyśmy co pół godziny wymieniali się informacjami. Nie można… — Jego głos utonął wśród trzasków.
— Cholera! Dean, Will, coś nas zagłusza!
Dean sprawdził własny blok do prowadzenia walki radioelektronicznej.
— Nie wykrywam aktywności — oznajmił.