— Bardzo sprytnie — wycedziła wolno Dominiąue, kiedy skończył. Nuta udawanego znudzenia nie kryła podziwu w jej głosie. — Masz głowę, nie tylko jaja.
— Ciekawa historia. — Parris wpatrywał się w kryształowy kieliszek. — Tylko czemu nam o tym mówisz?
— Jest popyt, musi być i podaż. Znalazłem lukę na rynku i chcę ją zapełnić.
— Tylko że „Lady Makbet” nie ma odpowiednich zdolności ładunkowych, prawda? — odezwał się Clement.
Joshua przekonał się, że młodzieniec dysponuje przenikliwym umysłem. Doprawdy: kość z kości starego Vasilkovsky’ego.
— Zgadza się. Szukam wspólnika. Poważnego wspólnika.
— Dlaczego nie pójdziesz do banku? — spytała Dominiąue. — Wyczarteruj sobie kilka statków i po kłopocie.
— Nie tety, jest pewien haczyk, z którym muszę się uporać.
— Ach, tak… — Parris wreszcie okazał większe zainteresowanie. Pochylił się nad stołem. — Mów dalej, słucham.
— Można zbić fortunę dzięki majopi, ale trzeba mieć monopol, inaczej ceny spadną. Podpisałem wstępną umowę z dystrybutorem na Norfolku, który zgodził się brać wszystko, co mu przywieziemy.
Pozostaje nam ograniczyć źródło surowca do jednego dostawcy, który będzie zaopatrywać wyłącznie nas. Trzeba sypnąć z góry pieniędzmi na cele trudne do wytłumaczenia pracownikom banku.
— Dasz sobie z tym radę?
— Parris, nie byłem jeszcze na planecie bardziej skorumpowanej niż Lalonde. To świat prymitywny, a w konsekwencji ubogi.
Przenieś się tam z całym swoim majątkiem, a zostaniesz królem.
— Dziękuję, tu mi dobrze — odparł Vasilkovsky z powagą.
— Jeśli przelejemy szmal na odpowiednie dyski kredytowe, dostaniemy gwarancję, że nikt inny nie otrzyma licencji eksportowej. Nic nie trwa wiecznie, wiadomo: przychodzą nowi urzędnicy, a przedsiębiorcy wpychają się ze swoimi łapówkami, gdy tylko zwęszą, co się święci. Mimo to uważam, że dwie koniunkcje Norfolka mogą być nasze. Dwie koniunkcje, kiedy twoje frachtowce zapełnią ładownie po brzegi „Norfolskimi Łzami”.
— Wszystkie? Mam ich całkiem sporo.
— Nie, nie wszystkie. Musimy wytyczyć granicę między chciwością a łupiestwem. Mój norfolski dystrybutor potraktuje nas jak swoich najważniejszych partnerów, nic więcej. Sami będziemy musieli oszacować, ile można z nich wycisnąć, by nie zaczęli protestować. Wiesz, jak zazdrośnie strzegą swej niezależności.
— Wiem. — Parris pokiwał głową w zadumie.
— A co z Lalonde? — zapytała cicho Ione. Bawiła się kieliszkiem, kołysząc go na boki i patrząc, jak na dnie kręci się szampan.
— Jak to: co z Lalonde? — zdziwił się Joshua.
— Co z jej mieszkańcami? — odezwała się Symone. — Wątpię, czy będą mieć z tego wielką korzyść. A przecież majopi to ich drzewo.
Joshua uraczył ją uprzejmym uśmiechem. Tylko krwawiących serc mu tu jeszcze brakowało.
— A co mają z niego dzisiaj?
Symone zmarszczyła czoło.
— Chodzi mu o to, że nie mają nic — wyjaśniła Dominiąue.
— Rozwiniemy przecież rynek na Lalonde — powiedział Joshua. — Wpompujemy w gospodarkę wielkie środki pieniężne. No, może nie wielkie według naszych standardów, lecz oni kupią sobie za nie mnóstwo potrzebnych rzeczy. Pieniądze trafią nie tylko do urzędników, ale i szarych ludzi, osadników, którzy żyły z siebie wypruwają w tym dzikim świecie. Płacimy drwalom na prowincji, kapitanom barek, robotnikom w składach. Im, ich rodzinom, właścicielom sklepów, gdzie robią zakupy. Wszystkim będzie się lepiej powodziło. W dodatku my na tym nieźle wyjdziemy i Norfolk zrobi dobry interes. Czy nie o to chodzi w handlu? Jasne, że bankom i rządom nasze przedsięwzięcie przyniesie wymierne zyski, a my będziemy próbować jak najwięcej zarobić, lecz u podstawy wszystkiego leży dobro zwykłych ludzi. — Uświadomił sobie, że świdruje Symone wyzywającym spojrzeniem, jakby chciał, żeby wyraziła sprzeciw. Spuścił wzrok z niejaką konsternacją.
Dominiąue pocałowała go lekko w policzek, po raz pierwszy ze szczerą czułością.
— Naprawdę, wybrałaś sobie najlepszego — zwróciła się do Ione z zazdrością.
— Oczywiście.
— Czy zadowala cię ta odpowiedź? — spytał Parris swoją kochankę, uśmiechając się do niej z lekka.
— Tak, raczej tak.
Parris sięgnął po srebrny nożyk i zaczął obierać z pomarszczonej łupinki purpurowy owoc wielkości daktyla. Joshua rozpoznał śliwkę wodną z Atlantydy.
— Myślę, że Joshua mógłby sprawnie poprowadzić nasze interesy na Lalonde — stwierdził Parris. — Jak sobie wyobrażasz współpracę między nami?
— Sześćdziesiąt procent wpływów dla ciebie — odparł Joshua uprzejmym tonem.
— Ile miałbym w to włożyć?
— Dwa do trzech milionów fuzjodolarów jako wkład inwestycyjny w rozpoczęcie operacji eksportowej.
— Osiemdziesiąt procent — powiedziała Dominiąue.
Parris ugryzł różową śliwkę wodną, obserwując pilnie swojego wspólnika.
— Siedemdziesiąt — targował się Joshua.
— Siedemdziesiąt pięć.
— Ten podział ma obowiązywać przy wszystkich naszych rozliczeniach, póki nie stracimy monopolu na majopi.
Parris skrzywił się i kiwnął głową w stronę córki.
— Jaki dasz zastaw? — zapytała.
— Wpiszemy w zastaw mój ładunek majopi, obliczony po cenach obowiązujących na Norfolku.
— Umowa stoi.
Joshua odchylił się na oparcie krzesła i odetchnął z ulgą. Mogło mu pójść o wiele gorzej.
— Widzisz? — powiedziała Dominiąue z kpiną. — Mam głowę, nie tylko piersi.
— I nogi — dodał Joshua.
Oblizała prowokacyjnie wargi i na dłuższą chwilę przystawiła do ust kieliszek.
— Jutro skontaktujemy się z biurem prawnym, żeby zawrzeć formalną umowę — rzekł Parris. — Nie powinno być z tym żadnych problemów.
— Na początek założymy biuro na Lalonde i zapewnimy sobie monopol na drewno. Muszęjeszcze opróżnić ładownie „Lady Makbet”, potem poddać ją paru zabiegom konserwacyjnym. Czeka nas wizyta inspektorów Komisji Astronautycznej i kontrola stopnia E, a to za sprawą kogoś, kto nas spotkał na orbicie Norfolka. Żaden kłopot, chociaż strata czasu. Tak czy inaczej, za dziesięć dni powinienem być gotów do odlotu.
— To lubię, Joshua — stwierdził Parris. — Żadnego owijania w bawełnę, przechodzisz od razu do sedna sprawy.
— Czy tak się dochodzi do fortuny?
Parris uśmiechnął się szeroko i włożył do ust ostatnią śliwkę wodną.
— Biorąc pod uwagę skalę przedsięwzięcia, poślę z tobą na Lalonde swojego przedstawiciela, żeby pomógł ci z tym biurem. I żeby miał oko na mój kapitał, którym będziesz dysponował.
— Czemu nie? Kto to ma być?
Dominique nachyliła się nad ramieniem Joshui, głaszcząc go po udzie stalową dłonią.
— Zgadnij — szepnęła mu zalotnie do ucha.
W Durringham zapanowała anarchia. Ogarnięci zwątpieniem mieszkańcy miasta czekali już tylko, kiedy spadnie na nich ostatni, miażdżący cios.
Ludzie bali się najeźdźców maszerujących i płynących w dół rzeki, któż bowiem nie słyszał potwornych opowieści o kolonistach zniewolonych przez ksenobionty, o torturach, gwałtach i wymyślnych krwawych rytuałach? Pogłoski z każdym kilometrem ulegały zniekształceniu i wyolbrzymieniu. Na dodatek rozeszły się wieści o ambasadzie Kulu, która w ciągu jednej nocy ewakuowała w pośpiechu cały swój personel. Potwierdzały się zatem najgorsze przypuszczenia, ponieważ sir Asquith nie powziąłby tak rozpaczliwej decyzji, gdyby pozostał mu choć cień nadziei. Durringham, a w nim ich domy, majątki i fabryki, miało znaleźć się na linii ognia nieznanej, niezwyciężonej siły, tymczasem oni nie mieli nawet dokąd uciekać. Dżungla należała do najeźdźców. Siedem transportowców kolonizacyjnych czekało bezradnie na orbicie z kompletem pasażerów. Jedyną drogę ratunku zapewniały jeszcze ludziom rzeka i dziewiczy ocean.