Выбрать главу

Rankiem drugiego dnia po tym, jak Ralph Hiltch znalazł schronienie na pokładzie „Ekwana”, dwadzieścia osiem kołowców cumujących w okrągłych portach wystraszonego miasta ruszyło w konwoju w dół rzeki. Bilet kosztował tysiąc fuzjodolarów i nie było mowy o zniżkach dla dzieci. Nie uzgodniono z góry celu, choć jedni radzili przepłynąć ocean i osiąść na kontynencie Sarell, a drudzy wspominali o północnych cyplach Amariska. Nie to było jednak najważniejsze: ludziom zależało na tym, żeby uciec z Durringham.

Zważywszy na wyśrubowane ceny biletów, których żądali dowódcy statków, oraz powszechne na planecie ubóstwo, zdziwienie budzić mogła ilość chętnych do podróży. Statki dysponowały ograniczoną liczbą miejsc, toteż wraz ze wschodzącym słońcem narastała złość i rozpacz oczekujących. Przy pośpiesznie wciąganych trapach rozegrało się kilka nieprzyjemnych scen.

Gdy rozwiały się ostatnie nadzieje na ucieczkę z miasta, rozjuszony tłum ruszył na kolonistów zabarykadowanych na drugim końcu portu. Najpierw poleciały kamienie, później koktajle Mołotowa.

Candace Elford posłała oddział porządkowy, zasilony świeżymi rekrutami i uzbrojony w paralizatory mózgu i strzelby laserowe, do stłumienia zamieszek — jednych z wielu, jakie ostatnio wybuchły.

Oddział natknął się jednak na gang plądrujący magazyny. Wywiązała się walka uliczna, w trakcie której osiem osób zginęło, a ponad dwadzieścia odniosło obrażenia. Oddział nawet nie dotarł do portu.

Dopiero po tym incydencie Candace połączyła się z Colinem Rexrewem i przyznała, że utraciła kontrolę nad miastem.

— W większości dystryktów utworzyły się komitety obrony — przekazała datawizyjnie. — Ludzie widzą, jak niewiele mogą zdziałać służby porządkowe w obliczu większego zagrożenia. Wszystkie te wystąpienia w ciągu ostatnich kilku tygodni wyraźnie im to unaoczniły, poza tym każdy chyba słyszał o losie „Swithlanda”. Nie wierzą, że zdołamy ich obronić, więc biorą sprawy w swoje ręce.

Zgromadzili zapasy żywności i teraz myślą, że są samowystarczalni.

Nie wpuszczą żadnych obcych na teren swych dystryktów. A to znowu zapowiada kłopoty, bo dochodzą wieści, jakoby osadnicy z wiosek położonych na wschód od Durringham porzucali ziemię i szukali w mieście ratunku. Mieszkańcy miasta nikogo nie chcą wpuszczać.

Czują się jak w oblężeniu. Wszyscy czekają, aż wróci Terrance Smith z armią najemników. Mają nadzieję wytrzymać do tego czasu.

— Nieprzyjaciel blisko?

— Trudno powiedzieć. Przesuwa się z szybkością, którą określamy po tym, jak urywa się łączność z kolejnymi wioskami. Mogę się mylić, ale uważam, że główne siły znajdują się nie dalej niż dziesięć, może piętnaście kilometrów od wschodnich dystryktów Durringham. Przemieszczają się głównie piechotą, co daje nam dwa lub trzy dni na złapanie oddechu. Oczywiście oboje wiemy, że wróg zagnieździł się już w samym mieście. Od dobrych paru dni chodzą opowieści o spotkaniach z dziwnymi ludźmi i poltergeistami.

— Co radzisz?

— Skupmy się na obronie strategicznych miejsc: kosmodromu, tego sektora, może jeszcze obydwu szpitali. Chciałabym także uwzględnić port, ale obawiam się, że zabrakłoby mi ludzi. Ostatnio coraz częściej zdarzają się dezercje, zazwyczaj wśród nowych rekrutów. Poza tym od rana stopniowo pustoszeją pomosty cumownicze. Za konwojem kołowców wyruszają łodzie rybackie, a nawet barki. W takim razie nie ma chyba sensu przejmować się portem.

— Rozumiem — odparł Colin, kryjąc twarz w dłoniach. — Rób, jak uważasz. — Wyjrzał przez okno gabinetu na dachy skąpane w blasku słońca. Nie było śladu pożarów, które od tygodni gnębiły miasto. — Wytrzymamy do powrotu Terrance’a?

— Nie wiem. Póki walczymy między sobą, trudno określić, jakie siły możemy przeciwstawić wrogowi.

— No, tak. Na Lalonde to przecież normalka.

Candace siedziała za masywnym biurkiem ze wzrokiem wbitym w wyświetlacze konsolety, na których raporty sytuacyjne przeobrażały się w złowieszcze wykresy. Za pośrednictwem swego personelu wydawała rozkazy, choć czasami zastanawiała się, czy jeszcze ktoś je odbiera, nie mówiąc już o ich wypełnianiu.

Połowę szeryfów oddelegowała na kosmodrom, gdzie przez całe popołudnie okopywali się i ustawiali duże działka maserowe do obrony drogi. Reszta zajęła pozycje wokół dystryktu administracyjnego w śródmieściu, pilnując kontenera będącego siedzibą gubernatora, głównego sztabu służb porządkowych, rozmaitych gmachów publicznych i biura Sił Powietrznych Konfederacji. Pięć ekip inżynieryjnych obchodziło pod eskortą szeryfów kontenery zrzutowe, do których dało się dotrzeć, aby wyłączyć generatory termonuklearne. Jeżeli najeźdźcy chcieli zdobyć skromne zaplecze przemysłowe Durringham, to Rexrew zamierzał im w tym przeszkodzić. Pojemniki z helem i deuterem zostały zebrane i złożone w magazynie na kosmodromie. Późnym popołudniem miasto ciągnęło już tylko na rezerwach mocy matryc elektronowych.

Dopiero ten fakt uświadomił ludziom powagę sytuacji. Ustały bójki i kłótnie między gangami i dystryktami, barykady zostały wzmocnione, wystawiono warty. Przechodnie rozeszli się do domów, na ulicach z wolna zaległa cisza. Deszcz, który przez cały dzień ich oszczędzał, teraz lunął gwałtownie. Pod powłoką posępnych, nisko zawieszonych chmur miasto wstrzymało oddech…

Stewart Danielsson obserwował, jak krople deszczu bębnią o szyby biura. Wentylator cicho warczał, skutecznie usuwając wilgoć z powietrza. Od tygodnia biuro było jego drugim domem, firma notowała bowiem niespotykane obroty. Wszyscy na gwałt dawali do przeglądu baterie matryc elektronowych, zwłaszcza te mniejsze modele, które w razie potrzeby mogły służyć jako amunicja do strzelb.

Kable przejściowe szły jak woda.

Interes kręcił się znakomicie. Darcy i Lori powinni mieć po powrocie powody do zadowolenia. Wprawdzie nie powiedzieli mu otwarcie, że może tu spać, ale w tej sytuacji nie widział innego wyjścia. Dwukrotnie odstraszył włamywaczy.

W śpiworze na dmuchanym materacu spało się wygodnie, a lodówka w biurze była lepsza od tej, jaką miał w domu. Z chaty za magazynem przyniósł sobie kuchenkę mikrofalową. Czuł się jak w luksusowym apartamencie na krótkich wczasach. Gaven Hough dotrzymywał mu towarzystwa do późna w nocy. Żaden z nich nie widział Cole’a Este’a od tamtej nocy, kiedy po raz pierwszy wybuchły starcia z zesłańcami. Stewart zanadto się tym nie przejmował.

Gaven uchylił drzwi w szklanej przegrodzie i wetknął głowę do biura.

— Coś mi się zdaje, że pan Crowther nie przyjdzie już po swój sprzęt. Minęła czwarta.

Stewart przeciągnął się w ramionach i wyłączył blok procesorowy. Próbował zapisywać na bieżąco postępy w pracy i należności pieniężne. A wyglądało to tak prosto, kiedy zajmował się tym Darcy.

— Dobra, zamykamy.

— Jesteśmy ostatni w mieście. Ulice wyludniły się już dwie godziny temu. Kto może, ten chowa się w domu ze strachu przed tymi najeźdźcami.

— A ty się nie boisz?

— A czemuż by? Nie mam niczego, co mogłoby chcieć ode mnie wojsko.