— Możesz tu zostać na noc. Niebezpiecznie teraz włóczyć się po ulicach, ludzie są zdenerwowani. Starczy nam jedzenia.
— Dzięki. Pójdę pozamykać drzwi.
Stewart obserwował przez szklaną przegrodę młodszego od siebie mężczyznę, który kluczył między stołami warsztatowymi w stronę wielkich drzwi magazynu. Czyż nie ma powodów do niepokoju?, pomyślał. Niektóre pogłoski krążące po mieście były wyssane z palca, lecz w górze rzeki naprawdę działy się jakieś dziwne rzeczy. Omiótł warsztat zamyślonym wzrokiem. Mocne ściany z majopi powinny oprzeć się przygodnym wandalom. Wewnątrz składowano jednak wiele cennych urządzeń i narzędzi, o czym każdy wiedział. Może trzeba zabić okna deskami? Na Lalonde nie istniało coś takiego jak firmy ubezpieczeniowe, gdyby więc stracili magazyn, razem z nim straciliby pracę.
Wrócił spojrzeniem do okien biura, by przyjrzeć im się uważniej. Framugi były na tyle solidne, że można by przybić do nich gwoździami dechy.
Na zewnątrz ktoś szedł błotnistą drogą. Chyba mężczyzna w szarym garniturze, choć deszcz spływający po szybach utrudniał widoczność. W garniturze dość cudacznym, bo z długą marynarką i staroświeckimi guzikami. Obcy miał na głowie czarny kapelusz, który wyglądał jak półmetrowy komin z gładkiego aksamitu. Prawą dłoń zaciskał na srebrnym uchwycie laski. Deszcz nie wyrządzał jegomościowi żadnej szkody, jakby jego przedpotopowe ubranie zrobione było z idealnie gładkiej tkaniny.
— Stewart! — rozległ się krzyk Gavena z głębi magazynu. — Stewart, chodź tu prędko!
— Nie mogę, mam gościa.
— A ja trzech. Stewart!
Odwrócił się niechętnie od okna, słysząc wyraźny strach w głosie Gavena. Próbował coś wypatrzyć za szklaną ścianą. W przestronnym wnętrzu magazynu panowała ciemność, tym bardziej że zostały zamknięte główne drzwi. Stewart nie mógł dostrzec swojego przyjaciela. Między spiętrzonymi skrzyniami poruszały się humanoidalne sylwetki, większe od ludzi. Mrok nie pozwalał zorientować się…
Okno za jego plecami zazgrzytało przeraźliwie. Obrócił się błyskawicznie. Framugi znowu zaskrzypiały, jakby uderzył w nie huraganowy podmuch. Deszcz padał całkiem zwyczajnie, więc to nie mógł być wiatr. Mężczyzna w szarym garniturze stał na środku drogi: wciskał laskę w błoto, wspierając dłonie na jej srebrnym uchwycie. Przewiercał wzrokiem Stewarta.
— Chodź tu! — wrzasnął Gaven.
Szyby zaczęły pękać, rysy wydłużały się i krzyżowały. Stewart odwrócił się błyskawicznie, chroniąc głowę rękami. Zaraz posypie się szkło!
Przy samej szybie przegrody stał dwuipółmetrowy yeti. Piaskowe futro było tłuste i zmierzwione, a czerwone pawianie wargi odsłaniały brudne zębiska.
Stewart gapił się na stwora z bezgranicznym zdumieniem.
Wszystkie szyby w biurze trzasnęły w jednym momencie. Tuż przed zaciśnięciem powiek ujrzał wokół siebie przepiękną chmurę błyszczących diamentów, które w półmroku pomieszczenia mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Zaraz jednak szklane drzazgi wbiły mu się w ciało. Krew trysnęła z tysiąca płytkich ran, zabarwiając każdy centymetr kwadratowy ubrania jasną czerwienią. Nie czuł już skóry, gdy mózg przestał rejestrować niezliczone bodźce bólowe.
Widział tylko zamgloną czerwień, poznaczoną gdzieniegdzie szkarłatnymi plamami. Błysnęły purpurowe iskry bólu, a potem świat osnuł się nieprzeniknioną ciemnością. Pomimo ogarniającej ciało drętwoty czuł rozpalone węgle w oczodołach.
— Nic nie widzę, oślepłem! — Nie miał nawet pewności, czy go słychać.
— Nie musisz wcale cierpieć — usłyszał czyjś głos. — Możemy ci pomóc. Możemy przywrócić ci wzrok.
Spróbował odemknąć powieki. Doznał ohydnego uczucia pękających tkanek. Nadal widział jedynie ciemność. Ból zaczął wdzierać się w głąb ciała, na całej jego powierzchni. Wiedział, że się przewraca, uderza o ziemię.
Wtedy ustąpił ból w nogach, zastąpiony cudownie kojącym chłodem, jakby zamoczył stopy w górskim jeziorze. Znowu mógł coś zobaczyć: widmowy kontur dziewczyny na tle doskonałej czerni.
Zdawało mu się, że jest zbudowana z białej, półprzeźroczystej gazy: owinięta z czułą troską wokół jej wiotkiego ciała, czasem rozwijała się na kształt zwiewnej szaty. Było to rozkoszne dziecko, młodziutka nastolatka w pół drogi między dziewczynką a kobietą.
Spełniała wszystkie jego wyobrażenia o aniołach i wróżkach. Przez cały czas tańczyła, przeskakując bez wysiłku z nogi na nogę — z większym wdziękiem i zwinnością niż najzdolniejsza baletnica.
Na jej twarzy promieniał czarujący uśmiech.
Wyciągnęła ku niemu ramiona. Luźne rękawy fruwały lekko na niewyczuwalnym wietrze.
— Wierzysz teraz? — zapytała. — Możemy powstrzymać ból.
— Uniósłszy ręce, splotła dłonie nad głową i zawirowała. Rozległ się wesoły chichot.
— Błagam, pomóżcie — poprosił. — Błagam.
Nogi znowu zapłonęły bólem. Krzyknął. Śliczne widziadło zaczęło się oddalać, pląsając zgrabnie w pustce.
Dziewczę zawahało się jednak i przekrzywiło główkę.
— Czy tego chcesz? — Na jej anielskiej buzi pojawiła się troska.
— Nie! Wróć! Proszę, wróć!
Uśmiechnęła się drapieżnie, po czym objęła go ramionami w rytualnym uścisku. Stewart uległ jej namiętnym pieszczotom, pogrążył się w cudownej fali białego światła.
„Ilex” wynurzył się z terminalu tunelu czasoprzestrzennego w odległości stu tysięcy kilometrów od Lalonde. Zakrzywiona brama prowadząca do normalnej przestrzeni zniknęła za jastrzębiem, kiedy zogniskował swe pole dystorsyjne. Sensory wychynęły ostrożnie z kadłuba. Stanowiska bojowe technobiotycznego okrętu były gotowe do walki.
Kapitan Auster, leżąc z napięciem na fotelu amortyzacyjnym w toroidzie załogi, przekopywał się przez ogrom informacji napływających z technobiotycznych i elektronicznych urządzeń statku. Przede wszystkim pragnął się upewnić, że w promieniu ćwierć miliona kilometrów nie ma wrogich okrętów i żadne czujniki systemów bojowych nie ogniskują się na kadłubie jastrzębia. Efekt rezonansowy pola dystorsyjnego pozwolił odkryć na orbicie Lalonde kilka ciał o masie przeciętnego statku, a oprócz tego asteroidy, satelity, księżyce, mniejsze bryły skalne. W bezpośrednim sąsiedztwie jastrzębia nie znajdował się żaden masywny obiekt. Po ośmiu sekundach „Ilex” i Ocyroe, operator uzbrojenia, ustalili wspólnie, że chwilowo nic im nie zagraża.
— Dobra, wejdziemy na orbitę parkingową — rozkazał Auster. — Siedemset kilometrów nad powierzchnią planety.
— Siedemset? — zdziwił się „Ilex”.
— Owszem. Na tej wysokości pole dystorsyjne będzie tylko trochę osłabione. W razie czego możemy szybko uciec.
— Cóż, zgoda.
Ich połączone umysły wyliczyły optymalny wektor lotu. „Ilex” ruszył wzdłuż wyimaginowanej linii ku jasnej białoniebieskiej planecie.
— Wchodzimy na orbitę parkingową — oświadczył Auster głośno, gdyż trzej obecni na mostku oficerowie Floty byli adamistami.
— Alarm na stanowiskach bojowych. Pamiętajcie, kto tam może na nas czekać. — Chcąc podkreślić wagę swoich słów, pozwolił, aby edeniści z załogi odczuli jego lęk. — Ocyroe, jak wygląda sytuacja w okolicznej przestrzeni?
— Dziewięć statków na orbicie parkingowej: siedem transportowców kolonizacyjnych i dwa frachtowce. Z asteroidy Kenyon zmierzają w stronę Lalonde trzy międzyplanetarne wahadłowce z napędem termojądrowym. Nie ma w układzie innych statków.
— Nie zgłasza się centrum kontroli ruchu lotniczego na Lalonde — zameldował Erato, pilot kosmolotu. Oderwał wzrok od konsoli komunikacyjnej. — Geostacjonarna platforma telekomunikacyjna działa, z tego, co tu widzę. Po prostu nikt nie odpowiada.