Выбрать главу

— Świetnie. To dobra wiadomość.

Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem.

— Pod względem biologicznym byli bardzo rozwiniętą rasą, wysoko nad nami na drabinie ewolucyjnej. Żyli w niemal doskonałej harmonii ze środowiskiem swoich habitatów, co każe nam postawić sobie pytanie, do jakiego stopnia były one sztuczne. Nastawienie Laymilów do żywych organizmów różniło się zasadniczo od naszego pojęcia w tej kwestii. Wielbili każdą żywą istotę. Ich psychologia jest dla nas trudna do pojęcia: zachowując indywidualność, zamykali się jednocześnie w pewnego rodzaju duchowej wspólnocie. Dwa całkowicie odmienne stany świadomości. Podejrzewamy, że byli autentycznymi telepatami. Genetycy z ośrodka badawczego prowadzą zażarte spory, próbując zrozumieć odpowiedzialną za to sekwencję genową. Gen afiniczny edenistów działa na podobnych zasadach, lecz psychologia Laymila rozszerza tę sekwencję w sposób nieosiągalny dla jakiejkolwiek ludzkiej techniki. Edenista po śmierci zatrzymuje przy sobie rdzeń swej tożsamości, przekazując wspomnienia habitatowi, lecz to, w jaki sposób Laymil dzieli się najbardziej prywatną cząstką swego wnętrza, musi być rezultatem o wiele większej psychicznej dojrzałości. Nie da się wszczepić instynktu zachowawczego w łańcuch DNA.

— Udało się stwierdzić, co zniszczyło im te habitaty? — zapytał Joshua. Poczuł pod ręką drżenie Haile, jakże ludzki odruch.

Dziwny niepokój wkradł się w jego myśli. — Dobra, przepraszam.

— Strach. Przelęknienie czuję. Tyle śmierci. Mieli siłę, a jednak zostali pokonani. Jaka tego przyczyna?

— Żebym to ja wiedziała — odparła Ione. — Przecież tak bardzo cieszyli się życiem.

* * *

„Isakore” kołysał się niemrawo na wodzie, jakby był dryfującą kłodą o wymyślnym kształcie. Fale chlupały o kadłub z cichą natarczywością. Tego dnia sporządzili kilka prymitywnych wioseł do kierowania statkiem, gdyż sam ster nie wystarczał. Udawało im się utrzymać mniej więcej pośrodku rzeki. Zamjan miał tutaj osiemset metrów szerokości, co zostawiało im pewien zapas na wypadek, gdyby prąd zaczął znosić kuter w stronę brzegu.

Murphy Hewlett otrzymał informację z bloku inercjalnego naprowadzania, że przepłynęli już trzydzieści kilometrów, odkąd mikroprądnica termonukleama została zniszczona. Nurt rzeki niósł ich nieprzerwanie w swych kleszczach, dzięki czemu oddalali się od spalonej, wrogiej im dżungli. Przed sobą mieli jeszcze osiemset kilometrów z drobnym okładem.

Jacąueline Couteur przesiadywała na dziobie pod płóciennym zadaszeniem, nie sprawiając nikomu kłopotów. Gdyby jednak nie męka, jakiej tu zaznali, i cena, jaką musieli zapłacić, by schwytać jeńca, Murphy uwiązałby kobiecie do szyi zepsutą mikroprądnicę i wypchnął ją za burtę. Prawdopodobnie o tym wiedziała, ale to dzięki niej ich misja miała sens. Przecież wszyscy żyli, jednostka nadal działała. Dopóki to się nie zmieniało, porucznik Murphy Hewlett zamierzał trzymać się rozkazów i dostarczyć ją do Durringham. Nic innego mu nie pozostało, teraz był to jedyny cel jego życia.

Nikt nie próbował ich atakować, aczkolwiek kanały łączności z pewnością były zagłuszane (inne bloki działały bez zarzutu). W mijanych wioskach nie okazywano zainteresowania ich widokiem.

Pierwszego ranka do statku podpłynęły wprawdzie dwie łódki wiosłowe, lecz strzały z bradfielda skutecznie odstraszyły intruzów. Po tym incydencie „Isakore” płynął w spokoju.

Podróż przebiegała niemalże sielankowo. Jedli do syta, czyścili i sprawdzali broń, próbowali opatrzyć rany. Niels Regehr raz po raz popadał w obłąkanie, lecz dzięki pakietowi nanoopatrunku, którym obkleił sobie twarz, jego stan się nie pogarszał.

Murphy jużjuż zaczynał łudzić się nadzieją, że jednak wrócą do Durringham. Cisza na rzece skłaniała człowieka do naiwnych myśli.

Kiedy drugiego dnia żeglugi zapadła noc, siedział na rufie, zaciskając palce na naprawionym sterze i robiąc wszystko, żeby statek trzymał się środka rzeki. Lewą ręką nie był w stanie kierować drążkiem, lecz przynajmniej nie musiał używać nogi, sztywnej i bolącej w kolanie. Mundur roboczy lepił się nieprzyjemnie do ciała w przesyconym wilgocią powietrzu.

Dostrzegł Louisa Beitha, który zmierzał na rufę z butelką. Pakiet nanoopatrunku tworzący szeroką bransoletę wokół jego ramienia, gdzie Jacąueline Couteur złamała mu kość, połyskiwał mętnie w paśmie podczerwonym.

— Mam tu trochę soku — powiedział Louis. — Prosto z lodówki.

— Dzięki. — Murphy przyjął oferowany kubek. Implanty wzrokowe przełączone na podczerwień pozwalały mu widzieć nalewany płyn w ciemnogranatowym, niemal czarnym kolorze.

— Niels znowu rozmawia z demonami — oświadczył spokojnie Louis.

— Niewiele możemy mu pomóc, chyba żeby uruchomić w jego nanosystemie program usypiający.

— Zgoda, ale panie poruczniku, co on wygaduje! Zupełnie jakby to się działo naprawdę. Myślałem, że halucynacje pozbawione są sensu. Sam przez niego oglądam się za plecy.

Murphy łyknął soku. Był lodowato zimny, mroził w gardle. Po prostu taki jak trzeba.

— Zanadto się tym przejmujesz. Jeśli chcesz, będę miał na niego oko.

— Aż tak źle nie jest, tylko to trochę straszne, biorąc pod uwagę wszystko, cośmy tu widzieli.

— Kto wie, czy ta sztuczka wroga z zakłóceniami nie działa na nanosystemy bardziej, niż nam się wydaje.

— Tak pan myśli? — Louis się wypogodził. — Może to i racja.

— Stał z rękami na biodrach i twarzą skierowaną na zachód. — To się nazywa deszcz meteorów. Nie widziałem jeszcze, żeby tyle ich spadało.

Murphy spojrzał na bezchmurne nocne niebo. Wysoko nad dziobem „Isakore” gwiazdy spadały z wyznaczonych im konstelacji. Jarzyły się i migotały w długim, szerokim paśmie. Murphy nawet się uśmiechnął: wyglądały tak malowniczo. Rozbłysków przybywało, w miarę jak nowe meteory wpadały w atmosferę na zachodniej stronie nieba. Musiał to być niezwykle liczny rój, który mknął w przestrzeni międzyplanetarnej jako pozostałość po wypalonej przed wiekami komecie. Najdalsze obiekty ciągnęły za sobą olbrzymie świetliste warkocze, spiekając się w powietrzu. Z pewnością pokonywały w atmosferze długą, przynajmniej kilkudziesięciokilometrową drogę.

Naraz Murphy przestał się uśmiechać.

— O mój Boże… — odezwał się przez ściśnięte gardło.

— Co jest? — zapytał wniebowzięty Louis. — Jakie to piękne.

Rany, mógłbym tak patrzeć godzinami.

— To nie meteory.

— Że jak?

— Do diabła, to nie meteory!

Louis popatrzył na niego z przestrachem.

— Cholera jasna, przecież to harpuny kinetyczne! — Na tyle szybko, na ile pozwalało mu kolano, Murphy pobiegł na dziób kutra. — Uwaga! — krzyknął. — Chwyćcie się czegoś i nie puszczajcie! Zaraz zaczną spadać nam na głowę!

Noc zamieniała się w dzień, na czarnym niebie rozszerzała się jasna lazurowa plama. Na zachodzie błyszczące smugi raziły w oczy.

Zdawały się wydłużać z przerażającą prędkością, wydzierając w ścianie mroku szczeliny, przez które wpadał blask słoneczny.

Harpuny kinetyczne były standardową bronią taktyczną (nie powodującą zanieczyszczeń radioaktywnych) na wyposażeniu Sił Powietrznych Konfederacji, wykorzystywaną w operacjach militarnych na powierzchni planet. Taką drzazgą z hartowanego, żaroodpornego kompozytu, ostrą jak igła i długą na pół metra z krzyżowym usterzeniem ogona, kierował procesor z zaprogramowanym wektorem lotu.

Harpun nie przenosił materiałów wybuchowych ani ładunków energetycznych, niszczył cele wyłącznie dzięki swej szybkości.