„Ilex” zbliżał się do Lalonde z przyspieszeniem 8 g wzdłuż ściśle określonej trajektorii o kształcie hiperboli, której ognisko znajdowało się tysiąc dwieście kilometrów nad Amariskiem i dwieście kilometrów na wschód od Durringham. W najbliższej odległości od planety jastrząb wypuścił z komór uzbrojenia pięć tysięcy harpunów, które pomknęły w stronę osnutego ciemnością kontynentu.
„Ilex” odwrócił kierunek fali przyspieszającej, generowanej przez pole dystorsyjne, walcząc z grawitacją Lalonde. Załoga rozciągnięta w fotelach złorzeczyła bezradnie na straszne przeciążenie; błonowe suplementy nanoniczne usztywniały się, aby kruche ludzkie ciała nie rozpadły się, gdy jastrząb zaczynał oddalać się od planety.
Chmara harpunów wdarła się z impetem w atmosferę. W wyniku hiperprędkości cząsteczki kompozytowej warstwy zewnętrznej ścierały się, tworząc błyszczące jonowe ogony stukilometrowej długości.
Z dołu widowisko przypominało deszcz płynnego, rażącego światła.
Towarzysząca temu cisza napawała trwogą. Przejaw tak wielkiej potęgi powinien brzmieć niczym ryk rozwścieczonego Boga.
Murphy złapał się relingu przy sterówce, zerkając przez wpółprzymknięte powieki na pędzące na niego zwiastuny nieuchronnej zagłady. Pojękiwania wystraszonej Jacąueline Couteur sprawiały mu perfidną, złośliwą satysfakcję. Po raz pierwszy okazywała jakiekolwiek uczucie. Do uderzenia pozostały sekundy.
Dokładnie nad statkiem harpuny wypełniły niebo niczym powietrzna rzeka słonecznego blasku, będąca lustrzanym odbiciem Zamjanu. Rozdzieliły się pośrodku na dwie doskonale symetryczne płaszczyzny światła. Jedne spadły w dżunglę na zachodnim brzegu rzeki, drugie prześliznęły się nad „Isakore” z tak dużą prędkością, że ludzkie zmysły, nawet udoskonalone, nie były w stanie nadążyć za ich lotem. Ani jeden z nich, dosłownie, nie wylądował w wodzie.
Setki eksplozji obracały las w popiół. Na brzegach Zamjanu tryskały w górę jęzory szkarłatnych płomieni, gdy harpuny wbijały się w ziemię, zamieniając swą kolosalną energię kinetyczną w śmiercionośny żar. Pas zniszczeń miał długość siedmiu kilometrów i sięgał na półtora kilometra w głąb dżungli. Powietrze wypełniło się gęstą, paskudną chmurą ziemi, kamyków i kawałków drzew, które zasłoniły częściowo blask pożarów. Fala uderzeniowa rozchodząca się w obu kierunkach kładła pokotem dalsze partie lasu.
I wtedy grzmot przewalił się nad kutrem. Ryki poszczególnych eksplozji nakładały się na siebie, tworząc swoisty dźwiękowy taran, który wszystkie deski statku wprawiał w drżenie jak struny gitary.
Zaraz potem rozległ się piekielny huk powietrza przecinanego spadającymi harpunami, gdy fala dźwiękowa dogoniła wreszcie pociski.
Murphy przycisnął ręce do uszu, aby ochronić obolałe bębenki.
Wszystkie kości mu się trzęsły, stawy cierpiały potworne katusze.
Z góry zaczęły sypać się szczątki lasu, marszcząc i tak już wzburzoną toń wody. Wzdłuż brzegów, wokół głębokich kraterów, szalejące pożary rozprawiały się z przewróconymi i połamanymi drzewami. Nad dotkliwie poranioną ziemią unosiły się kłęby ciemnego, mętnego pyłu.
Murphy wolno opuścił ręce, wstrząśnięty tym strasznym obrazem zniszczenia.
— To nasi — rzekł, oszołomiony i zdumiony. — To nasi strzelali.
Tuż obok stał Garrett Tucci, mówiąc o czymś z dzikim ożywieniem. Murphy nie słyszał ani jednego słowa. Wciąż dokuczliwie dźwięczało mu w uszach.
— Krzycz głośniej! Albo przejdź na datawizję! Ogłuchłem od tego hałasu!
Garrett zamrugał, po czym uniósł blok nadawczo-odbiorczy.
— Już działa! — wrzasnął.
Murphy połączył się datawizyjnie ze swoim blokiem, który poinformował go o otwartym kanale łączności z satelitą obserwacyjnym.
Kuter został omieciony snopem białego światła, które padało gdzieś z góry. Murphy patrzył na nie, gdy sunęło po wodzie, a potem zawracało w stronę „Isakore”. Zadarł głowę w bezgranicznym zdumieniu. Jakieś dwieście metrów nad ziemią krążył mały samolot, cień na tle srebrzystych gwiazd. Na końcach skrzydeł i przednich płatów mrugały białe, czerwone i zielone lampy pozycyjne.
Neuronowy nanosystem Murphy’ego zidentyfikował smoliście czarną sylwetkę: BK 133. Blok nadawczo-odbiorczy zasygnalizował piknięciem otwarcie lokalnego kanału łączności.
— Murphy, jesteś tam? Murphy?
— Czy to pan? — zapytał z niedowierzaniem.
— A co, spodziewałeś się kogoś innego? — odpowiedział datawizyjnie Kelven Solanki.
Snop odnalazł znowu „Isakore” i nie opuścił już pokładu statku.
— Macie tam jeszcze tego jeńca?
— Tak, sir. — Murphy zerknął na Jacąueline Couteur, która wlepiała wzrok w samolot, zasłaniając oczy przed światłem.
— Brawo. Zabieramy ją ze sobą.
— Niels Regehr doznał ciężkich obrażeń, sir. Wątpię, czy da radę wspiąć się po drabince.
— Spokojna głowa.
BK 133 opadał ostrożnie, skrzydła kołysały się wskutek mikroimpulsów termicznych powstających podczas uderzeń harpunów.
Murphy czuł na twarzy gorące, suche powietrze z kompresorów maszyny, tak miłe po tylu dniach wilgoci. W kadłubie otwarty był szeroki właz. Na pokład „Isakore” opuszczał się za pomocą wciągarki człowiek w wojskowym mundurze.
W światłach reflektorów rozmieszczonych na dachu siedziby Sił Powietrznych widać było tłum ludzi zgromadzony wokół gmachu.
Wszyscy zdawali się patrzeć w granatowe niebo.
Murphy przyglądał im się przez właz w środkowej części kadłuba samolotu, kiedy Kelven Solanki kierował maszynę na płytę lądowiska. Na skraju dachu siedział już kanciasty kosmolot ze złożonymi skrzydłami: zmieścił się z ledwością, ogon i dziób wystawały poza krawędzie budynku. Od dawna żaden widok tak bardzo nie pokrzepił go na duchu.
— Skąd to zbiegowisko? — zapytał.
— Widzieli, jak kosmolot z „Ilexa” ewakuuje personel biura — odparł Vince Burtis. Był to ten sam dziewiętnastoletni szeregowiec, który zabrał z pokładu „Isakore” jednostkę komandosów. Dla niego inwazja była dokładnie tym, o czym marzył przy wstępowaniu do służby we Flocie: przygodą na obcej planecie. Dobrze się bawił.
Murphy nie miał serca wyprowadzać go z błędu. Dzieciak sam wkrótce zrozumie, w co się wpakował. — Myślę, że oni też chcieliby odlecieć — dodał Vince poważnie.
BK 133 wylądował na dachu. Kelven polecił komputerowi pokładowemu wyłączyć instalacje pokładowe samolotu.
— Wszyscy wysiadać — zakomenderował.
— Lepiej będzie, jak się pośpieszycie — wydobył się z bloku nadawczo — odbiorczego naglący głos Erato. — Jestem w kontakcie z szeryfami na zewnątrz budynku. Podobno ludzie szturmują do drzwi.
— Nie uda im się do nas przedrzeć — odparł datawizyjnie Kelven.
— Myślę, że służby porządkowe przeszły częściowo na stronę tłumu — rzekł z wahaniem Erato. — Oni też są ludźmi.
Kelven wyswobodził się z pasów i wrócił pośpiesznie do kabiny.
Vince Burtis pomagał Nielsowi Regehrowi, który stawiał ostrożne kroki przy zejściu na płytę lądowiska. Garrett Tucci i Louis Beith odprowadzali Jacąueline Couteur do kosmolotu, strasząc ją użyciem broni.
Murphy Hewlett uśmiechnął się blado do swego dowódcy.
— Dziękuję, sir.
— Niczego mi nie zawdzięczasz. Gdyby nie „Ilex”, nadal byście wiosłowali w dół rzeki.
— Czy wszyscy już opuścili biuro?
— Tak, kosmolot musiał wykonać wieczorem kilka lotów. My jesteśmy ostatni.