Zeskoczyli razem na dach. Narastał gwizd kompresorów kosmolotu, zagłuszając wrzawą tłumów. Kelven opędzał się od wyrzutów sumienia. Wśród urzędników administracji cywilnej znalazł sobie wielu przyjaciół. Candace Elford przekazała do jego dyspozycji samolot bez słowa sprzeciwu. Z pewnością kilku ludzi dałoby się jeszcze upchnąć na pokładach transportowców kolonizacyjnych.
Tylko kogo? I kto miałby ich wybrać?
W obecnej sytuacji najlepszym — i jedynym — sposobem, by pomóc planecie, była interwencja Sił Powietrznych Konfederacji.
Po drugiej stronie BK 133 otworzyły się gwałtownie drzwi do klatki schodowej. Na dach zaczęli wysypywać się ludzie, krzycząc opętańczo.
— Chryste Panie… — wymamrotał Kelven.
Dostrzegł trzech lub czterech szeryfów uzbrojonych w paralizatory mózgu. Jeden z nich trzymał w ręku laserową strzelbę myśliwską. Pozostali byli cywilami. Rozejrzał się wkoło. Vince Burtis i Niels Regehr wchodzili już po schodkach do komory śluzowej. Jeden z członków załogi „Ilexa” wychylał się z kosmolotu, podając rękę Nielsowi. Vince gapił się przez ramię z przestraszoną miną.
— No, właźcie! — rozkazał datawizyjnie Kelven, machając w ich stronę.
Dwóch szeryfów okrążało dziób BK 133, a zgięte w pół postacie przechodziły pod kadłubem maszyny. Przez otwarte drzwi wybiegali na dach następni ludzie. W sumie było ich już chyba ze trzydziestu.
— Zaczekajcie na nas!
— Jeden więcej nie zrobi wam różnicy.
— Mam pieniądze, zapłacę!
Murphy skierował w niebo lufę bradfielda i oddał dwa strzały.
Broń ciężkiego kalibru wydała zaskakująco donośny głos. Kilka osób rzuciło się na płytę lądowiska, reszta zamarła w bezruchu.
— Nawet o tym nie myśl! — przestrzegł Murphy. Wycelował w jednego z pobladłych szeryfów, który natychmiast wypuścił z rąk paralizator mózgu.
Hałas kompresorów kosmolotu wciąż przybierał na sile.
— Nie mamy wolnych miejsc na pokładzie. Wracajcie do domu, nim komuś stanie się krzywda.
Kelven i Murphy zaczęli cofać się w stronę kosmolotu. Nagle spod samolotu wygrzebała się młoda ogorzała kobieta i ruszyła śmiało do żołnierzy. Trzymała w ramionach małe, najwyżej dwuletnie dziecko, o pyzatej buzi i szeroko otwartych szklistych oczach.
Murphy nie umiał wymierzyć do niej z bradfielda. Dotknął stopą aluminiowych schodków kosmolotu.
— Zabierzcie go ze sobą! — krzyknęła kobieta. Podawała im dziecko. — Na miłość boską, błagam, jeśli macie w sobie choć odrobinę litości, weźcie mojego syna!
Murphy wspiął się na pierwszy stopień. Kelven położył mu rękę na ramieniu.
— Zabierzcie go! — Wrzask kobiety przebił się przez ryk kompresorów. — Zabierzcie go albo zastrzelcie!
Murphy zadrżał na widok jej determinacji. Mówiła poważnie, wcale nie żartowała.
— Wyświadczycie mu tylko przysługę. Wiecie, jaki los czeka go na tej przeklętej planecie. — Dziecko płakało, wierciło się w matczynych ramionach.
Świadkowie tego zdarzenia stali nieruchomo, wwiercając w porucznika twardy, oskarżycielski wzrok. Odwrócił się do dowódcy, którego oblicze powlokło się maską cierpienia.
— Bierz go! — burknął Solanki.
Murphy odrzucił bradfielda, który potoczył się po krzemowej płycie. Wprowadził datawizyjnie kod do procesora sterującego broni, żeby nikt nie ostrzelał kosmolotu, po czym prawą ręką chwycił malca.
— Shafi! — zdążyła jeszcze krzyknąć kobieta, kiedy pokonywał ostatnie stopnie. — Nazywa się Shafi Banaji, niech pan zapamięta!
Ledwo przełożył nogę przez otwór śluzy, kosmolot uniósł się z lądowiska, przechylając się gwałtownie na bok. Pomocne ręce przytrzymały go, gdy zatrzasnął się właz komory śluzowej.
Szerokie bawełniane spodenki Shafiego były brudne i cuchnące.
Dzieciak zaniósł się rozdzierającym płaczem.
3
Na obszarze Konfederacji powstało pięć suwerennych (nie należących do edenistów) technobiotycznych habitatów. Zaraz za Tranquillity, zapewne najbardziej z nich sławnym — lub niesławnym dla kogoś wychowanego w tradycji, która zaszczepiała w ludziach skłonność do nieliberalnych poglądów — plasował się Valisk.
Choć praktycznie w obu panowała dyktatura, to jednak zajmowały skrajnie przeciwne położenie w politycznym spektrum, przy czym między tymi dwoma biegunami zawierały się ideologie dominujące w pozostałych trzech, pod każdym względem przeciętnych habitatach. W powszechnym mniemaniu Tranquillity uchodziło za miejsce elitarne, a nawet osnute pewną aurą królewskości, zważywszy na osobę jego założyciela: mieszkali tam ludzie zamożni, przedsiębiorczy i nietuzinkowi, rządzeni przez pobłażliwych i wytwornych władców. Było symbolem beztroski i dobrobytu, spełnieniem marzeń ludzi, którym powiodło się w życiu. Valisk zawiązano znacznie wcześniej. Dni jego chwały przeminęły, choć niekoniecznie bezpowrotnie. Gościł u siebie umysły dekadenckie, nastawione na zdobywanie pieniędzy (wciąż ich tu nie brakowało) poprzez eksploatację ciemniejszej strony ludzkiej natury. A dziwna forma tutejszego rządu mogła raczej odpychać, niż przyciągać.
Choć nie zawsze tak było.
Valisk został założony przez wężarenegata, edenistę o nazwisku Rubra. W odróżnieniu od Latona, który dwa i pół wieku później miał terroryzować Konfederację, wywołał rewolucję mającą ze wszech miar konstruktywny charakter. Urodził się w Machaonie, habitacie zawiązanym na orbicie Kohistana, największego gazowego olbrzyma w układzie planetarnym Srinagara. W wieku czterdziestu czterech lat odciął się od korzeni kulturowych, porzucił dom, sprzedał swoje niemałe udziały w należącym do rodziny przedsiębiorstwie budowy maszyn i wyemigrował do nowo otwartego osiedla adamistów na jednej z asteroid znajdujących się w punkcie libracyjnym L5 Kohistana.
Układ planetarny przeżywał wówczas gospodarczy rozkwit. Srinagar został skolonizowany przez Hindusów sto szesnaście lat wcześniej, a więc w roku 2178, kiedy trwało Wielkie Rozproszenie. Planeta była już ujarzmiona, przeszła pierwszą fazę uprzemysłowienia, jej mieszkańcy rozglądali się za nowymi sposobami spożytkowania energii. W całej Konfederacji ekspansywne planety kolonialne czerpały z zasobów kosmosu i prędko się bogaciły. Srinagar chciał być zaliczony w ich poczet.
Rubra zaczął od sześciu dzierżawionych frachtowców międzyplanetarnych. W wybranej przez siebie sferze działalności odnosił znaczne sukcesy, jak zresztą każdy z „węży” (ku utrapieniu edenistów, ponieważ odszczepieńcy wybierali zwykle drogę przestępstwa). Zbił fortunkę na zaopatrywaniu nielicznej, lecz dobrze sytuowanej rzeszy inżynierów i górników w towary konsumpcyjne i przedmioty zbytku. Zakupił nowe statki, powiększył majątek i nazwał swoją rozrastającą się firmę Magellanie Itg — zwierzając się półżartem znajomym, że kiedyś zamierza prowadzić handel z tą odległą gromadą gwiazd. W roku 2306, po sześciu latach nieprzerwanej prosperity, firma będąca już w posiadaniu stacji produkcyjnych i przedsiębiorstw wiertniczogeologicznych weszła na rynek transportu międzygwiezdnego.
W tym właśnie czasie Rubra zawiązał Valiska na orbicie Opuncji, czwartego z pięciu gazowych olbrzymów w układzie. Posunięcie to obarczone było olbrzymim ryzykiem. Na sklonowanie nasienia zużył rezerwy finansowe firmy, zastawiając w dodatku połowę swoich statków. A przecież technobiotykę potępiały wszystkie większe religie, łącznie z hinduizmem. Na szczęście Srinagar miał dość radykalne przekonania w kwestii swej gospodarczej niezależności od inwestujących w ten układ Stanów Indyjskich Rządu Centralnego. Otwarty na wszelkie innowacje, jawnie ignorował zbiór zasad ogłoszony przez ortodoksyjnych braminów na odległej imperialistycznej planecie przed z górą dwoma wiekami. Planeta i rządy poszczególnych asteroid nie widziały potrzeby nakładania sankcji gospodarczych na coś, co przynosiło wymierne korzyści finansowe całemu systemowi. Valisk stał się dosłownie podległym państewkiem — portem macierzystym dla floty handlowej Magellanie Itg (już wtedy jednej z większych w sektorze), a zarazem miastemsypialnią dla pracowników stacji przemysłowych.