Z początku czuł wstyd na widok zadawanych ran: dla pięciolatka krew jest czymś szokującym. Kiedy jednak biegł z płaczem do domu, obca jaźń w jego umyśle pokazywała nowe oblicze, pocieszała go i starała się podtrzymać na duchu. Nic się nie stało, słyszał zapewnienie. Nie zrobiłeś nic złego, zasłużyli sobie. Nie powinni byli mówić takich rzeczy. Czemu drwili i rzucali wyzwiska? Niech wiedzą, kto tu rządzi. Jesteś silny, masz powody do dumy.
Po jakimś czasie poczucie winy już go nie dręczyło. Ilekroć pragnął złoić komuś skórę, robił to bez żalu i skrupułów. Już nikt mu się nie stawiał w klubie dziennym, choć bardziej ze strachu niż z szacunku.
Mieszkał z matką w drapaczu gwiazd. Ojciec odszedł od nich w niecały rok po jego urodzeniu; był kimś ważnym, pomagał zarządzać Magellanie Itg. Zawsze jednak gdy składał im obowiązkowe wizyty, pogrążał się w zadumie lub kręcił po mieszkaniu jak szaleniec. Dariat go nie lubił, ten dorosły był jakiś dziwny. Obejdę się bez tego słabeusza, myślał chłopiec. Przeświadczenie to było wryte w jego pamięć niczym imprint dydaktyczny. Kiedy ukończył dwanaście lat, ojciec przestał ich odwiedzać.
Gdy w wieku dziesięciu lat zaczął pobierać kursy kształcące, skoncentrował się na przedmiotach związanych z nauką i finansami, jakkolwiek czasem miewał dziwne wrażenie, że równie pociągająca może być sztuka. Były to wszakże wstrętne chwile słabości, które zdarzały się coraz rzadziej, w miarę jak zaliczał kolejne egzaminy. Los powołał go do wielkich rzeczy.
W wieku czternastu lat zaszło coś kłopotliwego: zakochał się.
Valisk nie poszedł za przykładem innych technobiotycznych habitatów, które stwarzały w swych wnętrzach malownicze krajobrazy tropiku lub subtropiku. Rubra zdecydował się na porośniętą suchorostami półpustynię, rozciągającą się od podstawy północnej czapy biegunowej. Ta z kolei przechodziła stopniowo w pagórkowatą sawannę, gdzie ziemska i ksenobiotyczna trawa pieniła się aż do zbiornika słonej wody u podstawy południowej czapy biegunowej.
Dariat uwielbiał włóczęgę po rozległych pastwiskach, gdzie podziwiał delikatną mieszaninę gatunków i kolorów. Dawno zapomniał o dziecięcym klubie dziennym, w którym kiedyś przewodził. Dorastająca młodzież zapisywała się do drużyn sportowych lub kół zainteresowań. Dariatowi kontakty z rówieśnikami przychodziły z trudnością, zbyt wielu pamiętało jego wybuchowy temperament i okrucieństwo, mimo iż przestał uciekać się do tak brutalnych metod.
Unikano go, a on udawał, że to nic strasznego. Ktoś mu to wmówił.
We snach spacerował po habitacie, rozmawiając z siwowłosym starcem, który dodawał mu otuchy, zawsze umiał znaleźć słowo pocieszenia. Habitat wyglądał wtedy trochę inaczej, weselej: drzewa, kwiaty, szczęśliwe grupy ludzi, rodzinne pikniki.
— Tak tu będzie, kiedy ty się weźmiesz do roboty — mówił mu starzec wiele razy. — Jesteś najlepszy od dziesięcioleci. Niewiele gorszy ode mnie. Dzięki tobie wszystko do mnie powróci, władza i bogactwo.
— Widzę przyszłość?
Stali na wyniosłej polipowej skale, spoglądając w dół na okrągłe wejście do drapacza gwiazd. Ludzie mijali się z gorączkowym pośpiechem, co nie zdarzało się często w Valisku. Każdy z nich miał na sobie strój roboczy Magellanie Itg. Kiedy uniósł wzrok, wydało mu się, że północna czapa biegunowa jest przezroczysta; czarne jastrzębie gromadziły się stadnie wokół pierścieni cumowniczych, wyładowane drogimi towarami i rzadkimi rękodziełami z odległych planet.
Jeszcze dalej, widoczna z tej odległości jako brunatna mgiełka, należąca do Magellanie Itg maszyna von Neumanna obracała się wolno na tle żółtobrązowych pierścieni gazowego olbrzyma.
— Tak mogłaby wyglądać przyszłość. — Starzec westchnął z tęsknotą. — Gdybyś tylko zechciał mnie słuchać.
— Będę cię słuchał — zapewnił go Dariat.
Plany starca zbiegały się na pozór z wyobrażeniami, które od dłuższego już czasu nabierały kształtu w jego myślach. Bywały dni, kiedy czuł, że głowa pęka mu od nadmiaru celów i pomysłów, albo kiedy długie kazania człowieka ze snów od rana do zmierzchu kołatały się wyraźnym echem w jego umyśle.
Dlatego właśnie tak polubił długie chwile samotności w mało urozmaiconym wnętrzu habitatu. Gdy błąkał się i badał ponure tereny, rozpędzone myśli uspokajały się i zwalniały.
Piątego dnia po swoich czternastych urodzinach zobaczył Anastazję Rigel. Kąpała się w rzece płynącej skrajem głębokiej doliny.
Idąc za jej śpiewem, okrążył kilka naturalnych głazów i wyszedł na nagą polipową półkę, z której woda wypłukała glebę. Przykucnął w cieniu kamienia i patrzył, jak dziewczyna klęczy na brzegu.
Była wysoka i tak czarna, że kogoś podobnego Dariat nie spotkał w całym Yalisku. Miała siedemnaście lat (o czym dowiedział się później), nogi zbudowane jakby z samych mięśni i długie smoliście czarne włosy: między loczkami błyszczały rzędy żółtych i czerwonych paciorków. Jej twarz była wąska i delikatna, z maleńkim noskiem. Ręce ozdobiła bransoletkami z brązu i srebra.
Miała na sobie jedynie cienką bawełnianą spódniczkę. Brązowa góra o nierozpoznawalnym kroju leżała obok niej na polipie. Dariatowi udawało się dostrzec wysokie, spiczaste piersi, kiedy z wigorem myła ciało. To było nawet lepsze niż podniecanie się przy odgrywaniu fleksów AV z błękitnej awangardy. Po raz pierwszy ogarnął go cudownie błogi spokój.
Będzie moja, choćby nie wiem co, pomyślał z mocnym przeświadczeniem.
Wstała i włożyła sznurowaną kamizelkę z cienkiej elastycznej skóry.
— Możesz już wyjść z ukrycia — powiedziała dźwięcznym głosem.
Przez chwilę czuł się dość paskudnie. Zebrał się jednak w sobie i zbiegł do niej z obojętną miną, jakby wcale nie przyłapała go na podglądaniu.
— Nie chciałem cię wystraszyć — wyjaśnił.
Była od niego wyższa o dwadzieścia centymetrów. Spojrzała nań z góry i uśmiechnęła się szeroko.
— I tak by ci się nie udało.
— Myślałem, że jestem cicho. Słyszałaś mnie?
— Raczej wyczułam.
— Wyczułaś?
— Tak. Twój duch jest bardzo udręczony. Aż krzyczy.
— I ty go słyszysz?
— Moim dalekim przodkiem była Lin Yi.
— Aha.
— Nic o niej nie wiesz?
— Wybacz, ale nie.
— Została słynną spirytualistką. Przepowiedziała drugie wielkie trzęsienie ziemi w Kalifornii w 2058 roku i wyprowadziła swoich zwolenników do nie dotkniętego zniszczeniami Oregonu.
W tamtych czasach była to niebezpieczna wędrówka.
— Chętnie posłucham całej opowieści.
— Jeśli chcesz, to ci opowiem. Ale wątpię, czy uwierzysz. Twój duch nie ma dostępu do królestwa Cziri.
— Zbyt pochopnie oceniasz ludzi. Nie dasz mi nawet szansy?
— Wiesz w ogóle, czym jest królestwo Cziri?
— Nie.
— Mam ci wytłumaczyć?
— Jeśli chcesz.
— No to chodź.
Przy każdym ruchu pobrzękiwała melodyjnie bransoletkami, prowadząc go w górę rzeki. Po trzystu metrach stoki wąskiej kotliny odsunęły się, odsłaniając rozłożoną nad wodą wioskę jednego z ludów Gwiezdnego Mostu.
Gwiezdny Most stanowił pozostałość po sektach, plemionach i spirytualistach przybyłych do Valiska w pierwszych latach po jego otwarciu. W ciągu dziesięcioleci nastąpiło dobrowolne zespolenie różnorodnych grup, które razem znosiły szyderstwa i wrogość reszty mieszkańców habitatu. Obecnie tworzyły jedną wielką społeczność, połączoną duchowo melanżem ekscentrycznych wierzeń, często zupełnie niezrozumiałym dla niewtajemniczonych. Ci ludzie nie chcieli wyrzec się swej prymitywnej egzystencji: wędrując nieprzerwanie wokół wnętrza habitatu, wiedli koczowniczy żywot, wypasali trzody, trudnili się rękodzielnictwem, uprawiali mak i szukali nirwany.