— A niby skąd ty to wiesz? — zapytał opryskliwie.
— To są kamyki Toalego, a więc władcy, któremu jestem wierna. Pokazuje mi, w jakim kierunku potoczy się przyszłość. — Figlarny uśmieszek zatańczył na jej ustach. — Czasami Tarrug się wtrąca. Pokazuje mi rzeczy, których nie powinnam widzieć, albo zdarzenia, których nie rozumiem.
— Jak to działa?
— Na każdej ściance jest znak runiczny jednego królestwa. Odczytuję ich kombinację, to jak upadają i gdzie zatrzyma się pustka.
Chciałbyś wiedzieć, co zawiera twoja przyszłość?
— Pewnie. Wal śmiało.
— Pozbieraj po kolei kryształy, lecz każdy przytrzymaj na chwilę w garści. Spróbuj napełnić je istotą swej osobowości i dopiero wtedy włóż je do woreczka.
Oczywiście, najpierw sięgnął po przezroczystą kostkę. Władczyni miłości.
— Jak mam ją napełnić?
Wzruszyła tylko ramionami.
Zaciskał więc palce na kryształach, czując się coraz bardziej głupio, i jeden po drugim wkładał je do woreczka, którym Anastazja mocno potrząsnęła. Wysypały się kostki.
— I co w nich widzisz? — zapytał odrobinę zbyt napiętym głosem, jak na kogoś, kto miał przecież udawać sceptyka.
Wpatrywała się w nie dobrą chwilę, oglądając badawczym wzrokiem znaki runiczne.
— Wielkość — orzekła na koniec. — Dojdziesz do rzeczy wielkich.
— Hura, świetnie!
Uniosła dłoń, prosząc o milczenie.
— Długo się nimi nie nacieszysz. Błyszczysz tak jasno, Dariat.
Szkoda, że tylko przez krótką chwilę. Sycisz się ciemnym płomieniem.
— Co potem? — zapytał ponuro.
— Ból, śmierć.
— Śmierć?!
— Nie twoja. Śmierć wielu ludzi, ale nie twoja.
Nie przespał się tego dnia z Anastazją Rigel. Tego dnia ani w ciągu następnego miesiąca. Odbywali wspólne wędrówki po sawannie, rozmawiali na błahe tematy, całkiem jakby byli rodzeństwem. Wyjaśniała mu filozofię Gwiezdnego Mostu i właściwości królestw. Słuchał uważnie, aczkolwiek gubił się czasem i denerwował trudną do zrozumienia wizją świata. W zamian opowiadał jej o ojcu, dawał upust żalom i zwierzał się z rozterek, głównie po to, aby wzbudzić w niej litość. Zabrał ją do drapacza gwiazd; powiedziała, że to jej pierwsza wizyta w wieżowcu. Mieszkania otoczone ścianami nie przypadły jej szczególnie do gustu, choć zafascynowała ją obracająca się wolno panorama gwiazd.
Seksualne napięcie między nimi częściowo opadło, choć nie zostało nigdy rozładowane. Dwuznaczne uwagi i kokieteryjne uśmieszki należały do swoistej gry, w której nie wiedzieli, jak zdobywać punkty. Dariat czuł się wspaniale w towarzystwie dziewczyny — osoby traktującej go sprawiedliwie, wysłuchującej jego zdania. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, że jej to sprawia przyjemność. Jeszcze kilka razy wróżyła mu przyszłość, lecz żadna z tych wróżb nie była tak straszna jak pierwsza.
Dariat spędzał z nią coraz więcej czasu, stroniąc od nudnego życia w wieżowcach i na stacjach przemysłowych; wracał do niego jedynie wtedy, gdy musiał uczestniczyć w kolejnych kursach dokształcających. Wzniosłe ambicje, które pożerały jego myśli, przygasały w towarzystwie dziewczyny.
Nauczył się doić kozy, choć nie do końca z własnej inicjatywy.
Były to cuchnące, niesforne zwierzęta. Anastazja gotowała mu złowione w rzece ryby i pokazywała, które rośliny mają jadalne korzonki. Dowiedział się, jak wygląda szara plemienna rzeczywistość, polegająca na sprzedaży wyrobów rękodzieła, przeważnie dywanów i ceramiki, oraz na unikaniu nowoczesnych technologii.
— Z wyjątkiem nanonicznych pakietów opatrunkowych — powiedziała Anastazja z przekąsem. — To zdumiewające, ile kobiet staje się technokratkami, gdy przychodzi im urodzić dziecko.
Uczestniczył w kilku ceremoniach — zwyczajnych zabawach na wolnym powietrzu, podczas których pito silne napoje alkoholowe i do późna w nocy śpiewano pieśni religijne.
Pewnego wieczoru, kiedy miała na sobie jedynie proste białe bawełniane poncho, zaprosiła go do swego namiotu. Zarys ciała widoczny przez materiał w wątłym świetle lampki oliwnej znów rozpalił w nim żar namiętności. Pośrodku namiotu stał garnek gliniany, z którego boku wychodził kręty wężyk. Wydobywający się z niego gęsty dym napełniał powietrze dziwnie słodkim, łaskoczącym zapachem.
Anastazja zaciągnęła się dymem i potrząsnęła głową jak po wypiciu potrójnej whisky.
— Chcesz spróbować? — zapytała wyzywającym tonem.
— A co to takiego?
— Brama do królestwa Tarruga. Nie pożałujesz. Anstid będzie zły, bo straci nad tobą kontrolę.
Popatrzył na pogryzioną końcówkę wężyka, wciąż mokrą po kontakcie z jej wargami. Miał ochotę spróbować, choć był wystraszony. Przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami.
Przechyliła w tył głowę, wypuszczając nosem dwa długie pasemka dymu.
— Nie chcesz zapuścić się ze mną do królestwa intrygi?
Dariat włożył wężyk do ust i zassał, co kosztowało go minutę gwałtownego kaszlu.
— Nie tak ostro — napomniała go głosem brzmiącym niezwykle aksamitnie. — Wdychaj wolniej. Poczuj, jak dym rozchodzi się w kościach.
Zrobił, jak mu powiedziała.
— Wiesz, że one są puste? Twoje kości? — Uśmiech niczym tuba świetlna zalśnił na jej czarnej twarzy.
Świat zawirował. Dariat czuł rotację habitatu; gwiazdy kręciły się coraz szybciej i szybciej, rozmazując się w przestrzeni. Rozmazywały się jak śmietana. Zachichotał. Anastazja Rigel zmierzyła go roześmianym, domyślnym spojrzeniem, po czym znowu wciągnęła dym.
Kosmos był różowy. Gwiazdy czarne. Woda pachniała serem.
— Kocham cię — powiedział. — Kocham cię, kocham cię.
Ściany namiotu to zapadały się do środka, to wybrzuszały na zewnątrz. Dariat przebywał w brzuchu jakiegoś wielkiego zwierzęcia, całkiem jak Jonasz.
— Niech to szlag trafi!
— Co mówiłeś?
— Cholera, nie mogę odfiltrować… Co tu tyle zieleni? Co ty…?
— Mam zielone ręce — wytłumaczył cierpliwie.
— Naprawdę? — spytała Anastazja. — Ciekawe.
— Co ona ci dała?
— To ty, Tarrug? — Anastazja powiedziała mu, że jego właśnie spotkają. — Cześć, Tarrug. Słyszę go. Rozmawia ze mną.
Widział dziewczynę obróconą pod kątem prostym. Zdjąwszy przez głowę poncho, siedziała nago na dywaniku. Teraz była do góry nogami. W czarnych piersiach widniały śledzące go oczy.
— Nie rozmawiasz z Tarrugiem, ale z Anstidem — wyjaśniła.
— Witaj, Anstid.
— Co to ma znaczyć? Co jest w tej zasranej fajce? Zaczekaj, przejrzę najświeższe wspomnienia… Cholera jasna, to przecież salfrond! Nie mogę pilnować twoich myśli, kiedy jedziesz na tym świństwie, gówniarzu.
— Tym lepiej.
— Nie masz racji. Wierz mi, chłopcze, że nie masz racji. Jestem właścicielem kluczy do wszystkich ciemnych pokoi w tym królestwie, a ty jesteś moim protegowanym. Przestań zapychać się tym szkodliwym paskudztwem!
Dariat z premedytacją włożył do ust wężyk i wciągnął tyle dymu, że płuca omal mu nie pękły. Wydął policzki. Anastazja Rigel pochyliła się i wyjęła mu z ust przewód fajki.
— Wystarczy.
Namiot obracał się w przeciwnym kierunku niż habitat, a na zewnątrz leciał z nieba deszcz butów. Czarnych, lakierowanych butów z czerwonymi klamerkami.
— Cholera! Ta pieprzona ćpunka niech się żegna z życiem!
Najwyższa pora, żeby wypchnąć tych dzikusów za śluzę. Dariat, spróbuj wstać. Wyjdź i odetchnij świeżym powietrzem. W wiosce mają nanoniczne pakiety medyczne, poproś naczelnika. Musisz oczyścić krew.