Rubra był bezradny. Stracił wychowanka, z którym wiązał tyle nadziei. Afmiczne okienko prowadzące do umysłu Dariata pozostawało zamknięte, przy czym była to najmocniejsza blokada, z jaką się dotąd zetknął — niewzruszona również podczas snu chłopca. Po miesiącu konsekwentnych nacisków Rubra dał za wygraną: nawet podświadomość Dariata opierała się jego zakamuflowanym sugestiom. Blokada wynikała nie tylko ze świadomej determinacji, ale z czynników hamujących o podłożu fizjologicznym, prawdopodobnie świadczących o jakimś głębokim urazie psychicznym.
Rubra przeklął kolejnego ze swoich niewydarzonych potomków i zogniskował uwagę na nowym podopiecznym. Monitorowaniem Dariata zajął się niezależny podprogram. Chłopak stał się — co wkrótce zaczęły potwierdzać sporadyczne kontrole nadrzędnej świadomości habitatu — totalnym nieudacznikiem, moczymordą zarabiającym na piwo dzięki wiedzy, gdzie i kogo można znaleźć, zamieszanym w interesy, które nawet w Valisku uchodziły za mocno podejrzane. Dariat nie wystarał się o stałą pracę, karmił się wydzielaną w wieżowcach papką, czasami przez kilka dni z rzędu odtwarzał albumy mood fantasty. 1 nigdy nie zbliżył się do żadnej dziewczyny.
Sytuacja nie zmieniła się przez trzydzieści lat. Rubra zaniechał jakiegokolwiek nadzoru nad tym wrakiem człowieka. Aż pewnego dnia do Yaliska przybył „Yaku”.
Sześć dni po opuszczeniu Lalonde „Yaku” wynurzył się w pobliżu Opuncji, czym nie wzbudził niczyich podejrzeń. Żaden z fleksów Graeme’a Nicholsona nie dotarł jeszcze do celu, kiedy statek handlowy otrzymał pozwolenie na wejście do doku. Dla osobowości habitatu i niewielkiej grupki osób z biura służb wywiadowczych (innych obserwatorów z ramienia Konfederacji Rubra nie tolerował w Valisku) był to po prostu jeden z trzydziestu tysięcy frachtowców, które corocznie odwiedzały miejscowy kosmodrom.
„Yaku” wynurzył sią dość daleko od Opuncji, a jego wektor lotu wymagał większych korekt niż to się przeciętnie zdarzało. Silnik termojądrowy gasł w nieregularnych odstępach, ale przecież wiele konwencjonalnych statków kosmicznych, które miały swoją bazę w Valisku, z ledwością mieściło się w granicach norm ustalonych przez Komisję Astronautyczną.
W celu uzupełnienia zapasów „Yaku” przycumował w doku na skraju nieobrotowego kosmodromu o średnicy trzech kilometrów.
Dowódca poprosił o pewną ilość helu i deuteru, a poza tym o tlen, wodę i żywność. Już po dziesięciu minutach firmy serwisowe uzgodniły kontrakty.
Pokład opuściły trzy osoby. Ich nazwiska zapisane na fleksach paszportowych brzmiały: Marie Skibbow, Alicia Cochrane i Manza Balyuzi; dwoje ostatnich było członkami załogi „Yaku”. Wszyscy przeszli przez symboliczną odprawę celną, przedstawiając oficerom imigracyjnym walizeczki z jedną zmianą odzieży.
Cztery godziny później „Yaku” odcumował z pełnymi zbiornikami kriogenicznymi, kierując się w stronę Opuncji. Zanim uaktywnił węzły modelowania energii, skrył się za tarczą gazowego olbrzyma. Dlatego nikt nie mógł wiedzieć, jakie obrał współrzędne skoku.
Dariat siedział właśnie przy barze w „Tabitha Oasis”, kiedy wpadła mu w oko ta dziewczyna. Trzydzieści lat stronienia od ćwiczeń, tanie piwo i dania z syntetyzowanej pasty wywarły straszny wpływ na jego dawniej gibką sylwetkę. Zasługiwał już prawie na miano grubasa; skóra mu się łuszczyła, tłuste włosy od tygodnia nie zaznały wody. Nie przykładał dużej wagi do wyglądu. Podobna do togi szata zakrywała mnóstwo niedoskonałości.
Ale za to dziewczyna! Nastolatka, długie nogi, duże piersi i prześliczna twarz, opalona i wyrazista. Obcisła biała koszulka i czarna minispódniczka. Nie tylko on na nią patrzył. W „Tabitha Oasis” zbierało się dość podłe towarzystwo, a tymczasem dziewczyna była chodzącym zaproszeniem do zbiorowego gwałtu. Różne rzeczy tutaj się działy. Ona wszakże zdawała się niczym nie przejmować, zachowywała się z ujmującą swobodą. Tym bardziej zdumiewało, kto był jej kompanem.
Anders Bospoort, na pozór znakomite dla niej uzupełnienie: dwadzieścia parę lat, wyrobione mięśnie, najlepsza śniada twarz, jaką można kupić za pieniądze. Nie cechował go jednak jej wigor; co prawda śmiały mu się oczy i usta (za taką kasę powinny), lecz tego wyrazu nie podsycały żadne uczucia. Anders Bospoort był w niemal równych proporcjach żigolakiem, sutenerem, dealerem narkotyków i gwiazdą błękitnej awangardy.
Dziwne, że tego nie zauważała. Anders mógł jednak w razie potrzeby promieniować osobistym urokiem, a stojąca między nimi na stoliku butelka drogiego wina została już prawie opróżniona.
Dariat przywołał barmana skinięciem ręki.
— Jak tej małej na imię?
— Marie. Przyleciała statkiem dzisiaj po południu.
To wiele wyjaśniało. Nikt nie zdążył jej ostrzec i teraz wilki z „Tabitha Oasis” krążyły wokół ogniska, zachwycając się spektaklem uwiedzenia nastolatki. Później będą mogły sensywizyjnie doświadczać przyjemności na widok zniewolonej laleczki, czuć jędrne ciało molestowane silnymi, wprawnymi rękami Andersa Bospoorta i wzmacniany członek wchodzący między jej nogi. Słuchać okrzyków zaskoczenia i błagalnych jęków.
Może Anders nie był wcale taki głupi, pomyślał Dariat: przyprowadzając ją tutaj, świetnie się zareklamował. To pozwoli mu żądać większej sumy za fleks z nagraniem.
Barman potrząsnął głową ze smutkiem. Choć był trzy razy starszy od Dariata, nie wychylił dotąd nosa poza habitat. Jak mawiał, wszystko tu już widział, każdą ludzką przypadłość.
— Szkoda. Całkiem miłe dziewczę. Ktoś powinien ją ostrzec.
— Pewnie. Wszędzie, tylko nie tutaj. — Dariat przyjrzał jej się bacznie. Czyżby dziewczyna z jej urodą była aż tak naiwna w kontaktach z mężczyznami?
Anders Bospoort wyciągnął szarmancko ramię, kiedy wstali od stolika. Marie przyjęła je z uśmiechem. Zdawała się zadowolona, że może się do niego przytulić. Mężczyźni w barze odprowadzali ją zimnym, drapieżnym wzrokiem, nic więc dziwnego, że jego umięśniona sylwetka i swobodne zachowanie dodawały jej otuchy. Z nim była bezpieczna.
Gdy po wyjściu z baru przemierzyli hol, Anders połączył się datawizyjnie z procesorem sterującym układami mechanicznymi wieżowca, prosząc o windę.
— Dzięki, że mogę pójść z tobą — powiedziała Marie.
Podniecała ją ta niestosowna sytuacja, co poznał po jej oczach.
— Właściwie to rzadko odwiedzam tę paskudną spelunę. Konfederacja ściga listami gończymi połowę jej bywalców. Jeśli okręty Sił Powietrznych przybędą kiedyś do Valiska, liczba mieszkańców planet karnych podwoi się z dnia na dzień.
Przyjechała winda. Puścił ją przodem, gdy otworzyły się drzwi.
Wykonał już znaczną część planu, a wszystko szło jak po maśle. Od chwili spotkania przed Biurem Przydziału Mieszkań (gdzie najłatwiej było upolować świeży towar) zachowywał się z nienaganną galanterią, starannie dobierał każde słowo. Dziewczyna lgnęła do niego coraz bardziej, zahipnotyzowana słynnym urokiem osobistym Bospoorta.
Kiedy drzwi się zamknęły, spuściła niepewnie wzrok, jakby dopiero teraz uprzytomniła sobie, jaka odległość dzieli ją od domu i rodziny. Sam na sam z jedynym przyjacielem w całym układzie planetarnym. Klamka zapadła, nie mogła się już wycofać.
Czuł ucisk w żołądku, drżąc z niecierpliwości. Wszystko znajdzie się na fleksie, preludium i następujący wolno podbój. Ludzie przepadali za stopniowanym napięciem. A on był w swej sztuce wirtuozem.