Kiedy przybył zdyszany pod drzwi apartamentu, Marie i Anders Bospoort już się ubierali. Skorzystał z kupionego na czarnym rynku bloku procesorowego, aby złamać kod ryglujący, po czym niezwłocznie wkroczył do środka.
Marie i Anders poderwali głowy z zaskoczeniem. Wybiegli z sypialni. Blok procesorowy zamarł w dłoni Dariata, a pokój pogrążył się w nieprzejrzanym mroku.
— Ciemność mi nie przeszkadza — rzekł głośno.
Komórki sensytywne przekazywały mu obraz dwojga postaci, które zbliżały się groźnie do niego.
— Odtąd nic już nie będzie ci przeszkadzać — odpowiedziała Marie.
Pasek opinający jego powłóczystą szatę zaczął zaciskać się na brzuchu.
— Mylisz się. Po pierwsze, nie zdołasz mną zawładnąć, jak ci się to udało w przypadku biednego Andersa: nie jestem taki słaby.
Po drugie, jeśli umrę, Rubra zobaczy wszystko, co tu się działo, i dowie się, kim jesteście. Może i jest szurnięty, ale będzie walczył jak lew w obronie swego przedsiębiorstwa i ukochanego habitatu.
Kiedy pozna prawdę, wasze szansę zmaleją o dziewięćdziesiąt procent. Bez mojej pomocy nigdy nie opanujecie Valiska.
Zapaliło się światło. Pasek przestał go uciskać. Marie i Anders przyglądali mu się chłodno.
— Tylko dzięki mnie o niczym jeszcze nie wie. Od razu widać, że nie znacie się na technobiotyce. Mógłbym wytłumaczyć wam to i owo.
— Skąd wiesz, że się go boimy? — burknął Anders.
— W porządku, wasza sprawa. Chcecie, żebym zniósł ograniczenia nałożone na komórki sensytywne podłogi?
— Czego chcesz? — spytała Marie.
— Zemsty. Trzydzieści lat na ciebie czekałem. Przez ten długi, męczący czas nieraz już byłem bliski załamania, lecz wiedziałem, że w końcu się pojawisz.
— Spodziewałeś się mnie? — zakpiła.
— Owszem, kogoś podobnego do ciebie.
— A co mnie takiego wyróżnia?
— To, że umarłaś.
4
„Gemal” wynurzył się po skoku translacyjnym w odległości sześciuset pięćdziesięciu tysięcy kilometrów od Mirczuska, gdzie pole grawitacyjne gazowego olbrzyma zakotwiczyło statek na lekko eliptycznej orbicie. Dwieście tysięcy kilometrów dalej, po niższej kołowej orbicie, krążyło Tranquillity. Kapitan Oliver Llewelyn przesłał osobowości habitatu dane identyfikacyjne transportowca kolonizacyjnego, prosząc o zezwolenie na podejście i cumowanie.
— Potrzebujecie pomocy? — zapytało Tranquillity.
— Nie, statek jest w pełni sprawny.
— Nieczęsto odwiedzają mnie jednostki transportu kolonistów.
Sądziłem, że macie awarię na pokładzie.
— Nie. Przylatuję wyłącznie w interesach.
— Będzie pan wynajmował pokoje dla pasażerów?
— Wprost przeciwnie. Nasze kapsuły zerowe są puste. Zamierzamy nająć grupę żołnierzy zawodowych, którzy tu mieszkają.
— Rozumiem. Udzielam zezwolenia na podejście i cumowanie. Proszę o przesłanie wypadkowego wektora lotu do centrum kontroli ruchu lotniczego na kosmodromie.
Terrance Smith połączył się datawizyjnie z komputerem pokładowym, prosząc o dostęp do obrazów nadsyłanych przez czujniki statku. Masywny technobiotyczny habitat rósł w oczach, w miarę jak zbliżali się do niego z przyspieszeniem 2/3 g w serii skomplikowanych manewrów. Otworzył kanał łączności z siecią telekomunikacyjną habitatu i poprosił o wykaz cumujących jednostek. Przez myśl przebiegły mu nazwy i klasyfikacje. Ich sortowaniem zajmował się program porównawczy, który wyodrębniał statki o szukanych parametrach.
— Nie miałem pojęcia, że to taki duży port kosmiczny — zwrócił się do Olivera Llewelyna.
— I nic dziwnego — odparł kapitan. — W tym habitacie ma swoje bazy pięć największych cywilnych flot transportowych, skuszonych głównie ulgami podatkowymi. Reszta przedsiębiorstw przewozowych ma tu swoje biura. Niech pan weźmie pod uwagę zamożność mieszkańców. Sprowadzają całe góry towarów, wszystko, co potrzebne do luksusowego życia, od żywności i tekstyliów po wysmakowane dzieła sztuki. Myśli pan, że jedzą tę syntetyczną papkę, którą wydzielają wieżowce?
— No… chyba nie.
— Rzesze przewoźników zwożą tu produkty z całego obszaru Konfederacji i zabiegają o kontrakty. Oczywiście Tranquillity jest też bazą czarnych jastrzębi, które głównie tutaj odbywają swoje loty godowe, odkąd Valisk przestał cieszyć się dobrą opinią wśród pilotów. W wewnętrznym pierścieniu dorastają młode jastrzębie.
Nic dziwnego, że Lordowie Ruin zbudowali jeden z najważniejszych ośrodków handlowych w tym sektorze.
Terrance rozejrzał się po mostku. Na kompozytowej podłodze stało siedem rozmieszczonych koncentrycznie foteli amortyzacyjnych, z których tylko jeden był pusty. Kabiny nie zaprojektowano z myślą o przytulności: biegnących na ścianach kabli i rurek nie zasłaniały kompozytowe panele. Była to cecha charakterystyczna nie tylko „Gemala”, ale i jego siostrzanych statków kursujących między Ziemią a planetami w pierwszym stadium zasiedlania. Należały właściwie do masowców, którym zdarzyło się przewozić ludzi, więc przedsiębiorstwa nie marnowały pieniędzy na kosmetyczne wykończenia.
Kapitan Llewelyn — dobrze zbudowany sześćdziesięcioośmioletni mężczyzna o orientalnych rysach twarzy i młodzieńczo gładkiej skórze — leżał nieruchomo na fotelu otoczonym półkolem kanciastych konsolet. Z przymkniętymi oczami czytał datawizyjne dane napływające z komputera pokładowego.
— Był pan tu już kiedyś? — zapytał Terrance.
— Tylko przez dwa dni, jeszcze jako młodszy oficer na statku innego przewoźnika. Wątpię, czy w ciągu trzydziestu pięciu lat zaszły tu jakieś większe zmiany. Plutokracja nade wszystko ceni sobie stabilizację.
— Czy nie zechciałby pan porozmawiać w moim imieniu z niezależnymi dowódcami statków, które zamierzamy wynająć? Nigdy się tym wcześniej nie zajmowałem.
Oliver Llewelyn prychnął z cicha.
— Niech pan machnie kilka razy tym przeładowanym dyskiem kredytowym i rozgłosi, jaka wyprawa się szykuje, a trzeba będzie oganiać się kijem od ochotników.
— A co z najemnikami i regularnymi oddziałami wojska?
— Dowódcy statków skontaktują pana z odpowiednimi osobami. Mało tego, najemnicy przysposobieni do warunków bojowych gotowi są im płacić za rekomendacje. Mam dla pana dobrą radę: proszę się zdać na innych. Wystarczy znaleźć dwudziestu doświadczonych oficerów i powierzyć im rekrutację żołnierzy. Niech pan nie robi wszystkiego na własną rękę. Choćby dlatego, że zależy nam na czasie. Rexrew ustalił bardzo napięty harmonogram.
— Dzięki.
— Pan płaci, prawda?
— Tak. — Musiał wysupłać dwadzieścia tysięcy fuzjodolarów, żeby Oliver Llewelyn zgodził się lecieć do Tranquillity. „Tego nie przewidują warunki kontraktu z LDC”, obstawał kapitan. Przelew pieniędzy był znacznie łatwiejszy niż przytaczanie skomplikowanych wymogów prawnych. Terrance podejrzewał, że powrót „Gemala” na Lalonde będzie kosztować dużo drożej. — Od razu widać, że zna się pan na rzeczy — powiedział z pewnym zaciekawieniem.