Выбрать главу

Waliły się kolejne drzewa, pożerane przez płomienie ze zdumiewającą prędkością. Na jedną upiorną chwilę żołnierze zostali kompletnie odcięci od świata ścianą śmiercionośnego, dziwnie białego ognia.

Jenny zdjęła z konia torby ze sprzętem i puściła uzdę. Pogalopował na oślep przed siebie, o włos unikając padającego drzewa. Jeden z płonących pnączaków wylądował mu jeszcze na grzbiecie, zanim z żałosnym kwikiem wpadł w płomienie. Wywrócił się, spróbował nieudolnie powstać, lecz po chwili osunął się bezwładnie na ziemię.

Teren płonął w kręgu o średnicy stu metrów i tylko w samym środku pozostało nieco wolnej przestrzeni. Jenny, Dean i Will przypadli do siebie, gdy łamały się dwa ostatnie drzewa. Pożoga obejmowała zarośla, z których strzelały żółte języki ognia i unosiły się kłęby sinego dymu.

Jenny przyciągnęła torby i przetestowała urządzenia. Niedobrze: blok naprowadzający przekazywał błędne dane, a laserowy odległościomierz kombinezonu podawał niedokładne odczyty. Pole zakłócające było coraz silniejsze. A jeśli wierzyć zewnętrznym czujnikom temperatury, to bez kombinezonów z warstwą rozpraszającą ciepło żywcem by się upiekli.

Ścisnęła mocniej karabinek impulsowy.

— Jak tylko opadną płomienie, pokrywamy ogniem zaporowym okolicę w promieniu czterystu metrów. Przyjmiemy ich reguły walki. Pokazali nam, co potrafią, teraz nasza kolej.

— W porządku — odparł Will weselszym tonem.

Wygrzebała z torby jedną z kulistych wysoko wydajnych baterii, by połączyć ją skręcanym kablem z kolbą karabinka. Will i Dean robili dokładnie to samo.

— Gotowi? — zapytała. Płomienie skakały już tylko na kilka metrów w górę. Powyżej kłębiły się w powietrzu płatki popiołu, przyćmiewając słońce. — No to do dzieła!

Stanęli w trójkącie ramię przy ramieniu, a następnie otworzyli ogień z karabinków impulsowych, które wystrzeliwały dwieście pięćdziesiąt niewidzialnych, śmiercionośnych ładunków na sekundę. Procesory celownicze tak dobierały parametry ostrzału, aby pola rażenia każdego z trzech karabinków nachodziły na siebie. Mięśnie sterowane sygnałami neuronowych nanosystemów precyzyjnie przesuwały broń, by siała maksymalne zniszczenie.

Ziemia w spopielonym kręgu znów cierpiała katusze, wkrótce jednak ogień zaczął się wżerać w rosnącą dalej roślinność. Na pniach drzew i splątanych łodygach pnączy rozbłyskiwały oślepiające pomarańczowe gwiazdki — spijały z nich najpierw wszelką wilgoć, a później je podpalały. Początkowy szmer wybuchów szybko przeszedł w huraganowy grzmot, gdy karabinki bezlitośnie pustoszyły okolicę.

— Smażcie się, łajdaki! — krzyczał Will z uniesieniem. — Macie tu ode mnie!

Pożar szalał w całej dżungli, tocząc się żywiołowo w głąb lasu.

Pnączaki znów padały gęstym trupem, zeskakując z drzew prosto w objęcia płomieni.

Neuronowy nanosystem powiadomił Deana, że jego broń zacina się za każdym razem, kiedy lufa mierzy w pewnym określonym kierunku. Cofnął ją i przytrzymał. Szybkość strzelania spadła do pięciu ładunków na sekundę.

— Cholera! Jenny, to ich pole zakłóca pracę procesora celowniczego w moim karabinku!

— Poczekaj, przejmę twój odcinek.

Odebrała datawizyjnie współrzędne od Deana: komunikowanie się nie sprawiało im już kłopotów. Kiedy skierowała karabinek impulsowy na wybrany cel, wydajność broni spadła niemal natychmiast, za to urządzenia kombinezonu znowu działały. — Jezu, nie spotkałam się nigdy z tak dziwnym zakłócaniem.

— Mogę was wesprzeć — zaofiarował się Will.

— Nie trzeba. Weźmiemy się za nich, tylko najpierw skończmy ten ostrzał.

Zajęła się ponownie własnym odcinkiem. Na widok przewalającej się nad dżunglą nawały morderczych płomieni jej serce wezbrało dzikim entuzjazmem. Wpadała w jakiś niebezpieczny trans; sił dodawała jej świadomość, że może przywołać na swe rozkazy tak straszną potęgę. Musiała polecić nanosystemowi, aby uruchomił program uspokajający, który od razu zmniejszył wydzielanie do krwi naturalnej adrenaliny. Ostrzał został zakończony i jej ciało mogło ochłonąć. Nadal jednak czuła się wyśmienicie.

Sto dwadzieścia metrów od nich ogromny pożar trawił las.

— Dobra, zdradzili swoją pozycję — powiedziała. — Dean, Will, szykujcie karabiny magnetyczne. Pociski odłamkowe i wybuchowe na przemian w proporcji sześćdziesiąt do czterdziestu.

Will uśmiechnął się zabójczo pod maską hełmu powłokowego, schylając się ochoczo po broń większego kalibru. Ciemnoszara lufa karabinu miała półtora metra długości przy wadze trzydziestu kilogramów, podniósł ją jednak, jakby była wykonana ze styropianu.

Sprawdził, czy rurka zasilająca połączona jest z kanciastą skrzynką zasobnika, przekazał datawizyjnie proporcję strzelania i skierował lufę w środek jaskrawych płomieni. Obok niego Dean trzymał w gotowości własny karabin.

Jenny tymczasem posyłała w ogień krótkie serie z karabinka impulsowego, aby ustalić dokładne położenie i rozmiary martwej strefy. Wystarczyło zapamiętać, kiedy broń odmawia posłuszeństwa.

Przekazała kolegom współrzędne owalnej powierzchni długości pięćdziesięciu metrów i odległej od nich o sto trzydzieści metrów.

— Sto pięćdziesiąt procent pokrycia — nakazała. — Ognia!

Z podziwem patrzyła, jak żołnierze obchodzą się z bronią. Karabiny magnetyczne wystrzeliwały dziesięć pocisków na sekundę — pocisków opuszczających lufę pięć razy szybciej od prędkości dźwięku. Mimo to prawie się nie ruszali, choć odrzut był silny: kiwali się tylko nieznacznie na boki. Wątpiła, czy jej wzmacniane mięśnie sprostałyby podobnemu wyzwaniu.

Poza ścianą płomieni powstałą po poprzednim ostrzale rozległa połać nie tkniętej dżungli eksplodowała wśród pirotechnicznych fajerwerków. Detonacje szrapneli pięć metrów nad ziemią uwalniały setki tysięcy ostrych lotek z węgla krystalicznego, które cięły powietrze z naddźwiękową prędkością, ostre niczym skalpele, twardsze od diamentu. Drzewa, które przetrwały wcześniejszy kataklizm, teraz padały pastwą nowego żywiołu, szatkowane przez wściekłe roje węglowych odłamków. Śmiercionośne drzazgi fruwały niczym chmury konfetti porwane huraganem.

Reszta szrapneli padała na ziemię, siekąc splątaną gęstwę pnączy i wkłuwając się na trzydzieści-czterdzieści centymetrów w rozmiękłą glebę. Nie miały jednak czasu osiąść: z góry posypały się pociski energetyczne, eksplodując dziko wśród oślepiających jonowych rozbłysków. Czarna ziemia wyrywała się wysoko w omroczone popiołem niebo. Tworzyły się dwumetrowe kratery o stromych ścianach, a grunt gdzieniegdzie falował jak wzburzone morze.

Na widok tej scenerii zniszczenia trudno byłoby uwierzyć, że przeżył choćby jeden owad, nie mówiąc już o większych zwierzętach.

Agenci ESA przebijali wzrokiem gasnące płomienie, patrząc, jak ciemna chmura grudek ziemi i kawałków drzewa przesłania słońce.

Nanosystem Jenny uruchomił serię programów diagnostycznych, testując urządzenia kombinezonu.

— No, wreszcie ustąpiło to pole zakłóceń elektronicznych — stwierdziła lekko drżącym głosem, wciąż pod wrażeniem niszczycielskich sił, jakie wyzwoliła. — Zdaje się, że dostali za swoje.

— O czym wszyscy wiedzą — dodał Dean beznamiętnie. — Pożar widać było w połowie drogi stąd do Durringham. Pewnie ciągną tu już całe zastępy wroga.

— Masz rację.

— Wciąż tam są — obwieścił Will.

— Co takiego?! — zdumiał się Dean. — Chybaś oszalał! Nikt by nie przetrzymał takiej kanonady, nawet wojenny mechanoid szturmowy. Wysłaliśmy drani do diabła.