„Ilex” wołał o pomoc, zanim jeszcze domknął się za nim terminal tunelu czasoprzestrzennego. Auster kazał jastrzębiowi lecieć prosto na Avon, ponad czterysta lat świetlnych od Lalonde. Nawet dla jastrzębia był to wyczerpujący wysiłek. Po dziesięciu skokach „Ilex” musiał doładować komórki modelowania energii, co wymagało lotu w zwyczajnej przestrzeni, podczas którego pole dystorsyjne mogło wyłapywać strzępy promieniowania mknącego w międzygwiezdnej pustce.
Podróż trwała trzy i pół dnia. Na pokładzie przebywało sześćdziesiąt osób, nic więc dziwnego, że technobiotyczne organy regulujące skład powietrza coraz gorzej radziły sobie z zaistniałą sytuacją. W kabinach śmierdziało, filtry błonowe z trudem walczyły z gazami wydzielanymi przez ludzkie ciało, rosło stężenie dwutlenku węgla, a rezerwy tlenu prawie się wyczerpały.
Kiedy zamknął się wylot tunelu czasoprzestrzennego, Trafalgar znajdował się w odległości pięciu tysięcy kilometrów, a nie stu tysięcy, czego wymagały przepisy. Jednakże w wyniku długiego lotu z prędkością podświetlną do półki cumowniczej sytuacja w modułach mieszkalnych zmieniłaby się z krytycznej w katastrofalną.
Na asteroidzie zarządzono natychmiast alarm bojowy stopnia C2, co pozwalało oficerowi na służbie otworzyć ogień bez wyraźnego rozkazu. Celowniki zasilanych paliwem nuklearnym dział laserowych namierzyły korpus jastrzębia w trzy czwarte sekundy od otwarcia się terminalu tunelu.
Edeniści z centrum dowodzenia, usłyszawszy wołanie „Ilexa”, zdążyli przesłać platformom obronnym polecenie pięciosekundowej zwłoki. Auster zdał błyskawiczny raport z rozpaczliwego położenia jastrzębia. Zwłoka została wydłużona jeszcze o piętnaście sekund, żeby oficer na służbie mógł dokonać oceny sytuacji. Dywizjon patrolujących ten rejon jastrzębi doskoczył do „Ilexa” z przyspieszeniem 10 g.
— Odwołać alarm — zwrócił się oficer dyżurny do centrum dowodzenia, przesyłając do komputerowego systemu kierowania ogniem rozkaz wstrzymujący odliczanie. Spojrzał na najbliższego edenistę. — I przekażcie ode mnie temu porąbanemu dowódcy, że dupsko mu usmażę, jeśli jeszcze raz wywinie taki numer.
„Ilex” pomknął w stronę Trafalgaru z przyspieszeniem 5 g, gdy tylko centrum kontroli ruchu lotniczego dało mu pierwszeństwo w ruchu i wyznaczyło ścieżkę podejścia. Sześć jastrzębi patrolowych oblatywało go dokoła niczym zgraja nadopiekuńczych ptasich rodziców; statki wymieniały ze sobą afiniczne wiadomości pełne niepokoju, zainteresowania i łagodnych wyrzutów. W północnym kraterze osiowym wybuchła gorączkowa krzątanina, kiedy „Ilex” ścigał się z rotacją asteroidy, by okrążyć kulisty nieobrotowy kosmodrom i równolegle z jego ramieniem wlecieć do wnętrza. Gdy wylądował na tytanowym cokole, podjeżdżały już do niego autobusy z miejscami dla pasażerów i osiem pojazdów obsługi technicznej, podskakując na balonowych oponach w warunkach niskiej grawitacji.
Pokład statku opuścił najpierw personel przedstawicielstwa Floty na Lalonde, śpiesząc tunelem śluzy do podstawionego autobusu.
Wszyscy wciągali w płuca potężne hausty czystego, rześkiego powietrza. Sanitariusze wynieśli na noszach Nielsa Regehra, a dwie pielęgniarki głaskały i uspokajały łkającego Shafi Banaji. Z pojazdów obsługi technicznej pociągnięto przewody startowe, węże i kable, do gniazd w toroidzie załogi, dzięki czemu w głównym korytarzu i kabinach powiało wkrótce ożywczym chłodem. Resenda, oficer odpowiedzialna za urządzenia regulacji składu powietrza, po prostu wypuściła na zewnątrz paskudne opary, które uciekinierzy wdychali w czasie podróży. Z toroidu buchnęły szare kłęby osrebrzone drobniutkimi kryształkami lodu, które mieniły się w blasku potężnych reflektorów, jakie zamontowano na ramieniu, by oświetlały krater.
Kiedy odjechał pierwszy autobus, drugi podłączył się na jego miejsce do śluzy. Na pokład statku wkroczył oddział piechoty w sile dziesięciu żołnierzy ubranych w mundury polowe i uzbrojonych w karabiny na pociski chemiczne. Rhodri Peyton, dowódca oddziału, zasalutował przed wyczerpanym, nie umytym i nie ogolonym porucznikiem Hewlettem.
— To ona? — zapytał sceptycznie.
Jacąueline Couteur stała za śluzą na środku korytarza. Jeroen van Ewyck i Garrett Tucci kierowali na nią lufy bradfieldów. Była w jeszcze gorszym stanie niż Hewlett; wzór szachownicy na flanelowej koszuli gubił się prawie pod warstwami brudu, które oblepiły ją w dżungli.
— Nie kuście mnie, żebym pozwolił jej pokazać, do czego jest zdolna — odparł Hewlett.
Podszedł do nich Kelven Solanki.
— W porządku, Murphy. — Odwrócił się do dowódcy żołnierzy. — Przynajmniej dwaj pańscy ludzie mają trzymać ją bez przerwy na muszce. Ta kobieta potrafi wytworzyć pole zakłócające sprzęt elektroniczny i strzelać błyskawicami. I nie dajcie się wciągnąć do walki wręcz, bo ona każdego z was rozedrze na sztuki.
Jeden z żołnierzy zachichotał. Kelven nie miał już sił, by dłużej dyskutować.
— Ja z nią pójdę — zaofiarował się Jeroen van Ewyck. — Moi ludzie i tak muszą stawić się do raportu. Wytłumaczę naukowcom, czego będą potrzebować.
— Czego będą potrzebować? — spytała Jacąueline Couteur.
Rhodri Peyton odwrócił głowę i wzdrygnął się, zaskoczony. Na miejscu korpulentnej kobiety w średnim wieku stała wysoka, śliczna dwudziestoletnia dziewczyna w białej wieczorowej sukni. Przeszyła go niemym, błagalnym wzrokiem, jak dziewica rzucona smokowi na pożarcie.
— Proszę, pomóż mi. Ty jesteś inny niż te bezduszne maszyny.
Oni chcą zrobić mi krzywdę w swoich laboratoriach. Nie pozwól im na to.
Garrett Tucci dźgnął ją w plecy bradfieldem.
— Dość tej komedii, dziwko! — warknął ze złością.
Zaszła mgiełką niby pozbawiony ostrości obraz z projektora AV. Chwilę potem zamiast niej zobaczyli postać Jacąueline Couteur z ironicznym uśmieszkiem na ustach. Dżinsy i koszulę miała czyste i wyprasowane.
— O Boże… — westchnął Rhodri Peyton.
— Rozumiecie teraz? — zapytał Kelven.
Oddział zaniepokojonych żołnierzy odeskortował więźnia do autobusu. Jacąueline Couteur usiadła przy oknie z głową na celowniku pięciu karabinów. Obserwowała beznamiętnie nagie ściany z jałowej skały, kiedy autobus toczył się w dół pochyłym tunelem, wiodącym daleko w głąb asteroidy.
Naczelny admirał Samual Aleksandrovich nie postawił stopy na swej ojczystej, rdzennie rosyjskiej planecie Kołomna od pięćdziesięciu trzech lat, kiedy opuścił ją w wieku lat dwudziestu; nie wracał tam na święta, nie uczestniczył nawet w pogrzebie rodziców.
Jego regularne wizyty na rodzinnej planecie mogłyby nie przypaść ludziom do gustu, tym bardziej że przy przekraczaniu progu akademii każdy oficer zawodowy Sił Powietrznych Konfederacji miał się wyrzec wszelkich więzi łączących go z ojczyzną. Okazywanie śladów niestosownej nostalgii przez naczelnego admirała uznano by za skandaliczne pogwałcenie etykiety dyplomatycznej. Tak czy inaczej, uczestnictwo w pogrzebie zostałoby chyba przyjęte ze zrozumieniem. Wszyscy więc zakładali, iż tę samą żelazną dyscyplinę, którą stosował w sprawach zawodowych, przenosił również na życie osobiste.