— Podzielamy — zapewniła Lalwani. — Jak wszyscy edeniści.
Jeżeli trzeba będzie ponieść ryzyko, aby zdobyć pewność, że faktycznie mamy w garści Latona, to my jesteśmy na nie gotowi.
— A tymczasem zarządzam całkowitą blokadę Lalonde — powiedział Aleksandrovich. — Wojskom najemnym nie wolno lądować na powierzchni planety ani bombardować jej z orbity. Koloniści dość już wycierpieli. Użycie siły to jak wrzucenie plutonu do wulkanu. Poza tym podejrzewam, że najemników po wylądowaniu też by zasekwestrowano. Chcąc pokonać tę sekwestrację, trzeba odkryć sposób jej implementacji i opracować antidotum. Doktorze Gilmore, to już pańska działka.
— Niezupełnie — sprostował doktor z naciskiem. — W każdym razie poddamy obiekt badań serii gruntownych eksperymentów, aby ustalić metodę sekwestracji i znaleźć sposób na cofnięcie jej skutków. Wnosząc jednak z tego, co nam dziś wiadomo, a nie wiadomo nam prawie nic, nieszybko nastąpi przełom. Tak czy inaczej zgadzam się, że Lalonde trzeba objąć kwarantanną. Lepiej ograniczyć kontakt planety z Konfederacją, tym bardziej że za inwazją prawdopodobnie nie stoi Laton.
— Popieram zdanie doktora — rzekła Lalwani. — Bo jeśli najazd na Lalonde stanowi początek inwazji obcej rasy, a sam Laton został zasekwestrowany?
— Cały czas o tym myślę — powiedział Samual Aleksandrovich. — Musimy dowiedzieć się czegoś więcej. Albo od Couteur, albo na Lalonde. Nasze kłopoty biorą się najczęściej z opóźnionej reakcji. Zebranie znacznych sił uderzeniowych zabiera nam zawsze mnóstwo czasu. Gdyby powiadamiano nas wcześniej o narastających groźbach i problemach, konflikty przebiegałyby mniej gwałtownie. Ale może tym razem dopisało nam szczęście. O ile nie doszło do jakiejś nieprzewidzianej politycznej rozróby, trzy dni temu opuściła Omutę eskadra Mereditha Saldany. Przebywała tam głównie w celach reprezentacyjnych, lecz to formacja w pełni przygotowana do działań militarnych. Eskadra najnowocześniejszych okrętów, które są w gotowości bojowej i nadają się wyśmienicie do naszych celów. Nie można było tego lepiej zaplanować. Droga powrotna na Rosenheima zajmie im pięć dni. Kapitanie Auster, po zawinięciu do bazy 7. Floty załogi rozjechałyby się na urlop, jeśli jednak „Ilex” dotrze tam przed nimi, Meredith zdąży dolecieć na Lalonde przed Terrance’em Smithem. A jeśli nie przed nim, to przynajmniej w samą porę, żeby przeszkodzić w wysadzaniu oddziałów najemnych.
— „Ilex” oczywiście spróbuje, admirale — zapewnił Auster. — Poprosiłem już, żeby zainstalowano dodatkowe generatory termonuklearne w komorach uzbrojenia. Będzie można doładowywać z nich komórki modelowania energii, co znacząco skróci przerwy między skokami. Za pięć godzin powinniśmy być gotowi do lotu.
Sądzę, że zmieścimy się w dwóch dniach.
— Proszę podziękować ode mnie „Ilexowi” — rzekł Samual Aleksandrovich.
Auster pochylił głowę.
— Komandorze poruczniku Solanki, poleci pan razem z kapitanem Austerem, aby przekazać moje rozkazy kontradmirałowi Saldanie. I myślę, że zdążę jeszcze przedtem awansować pana na pełnego komandora. W ciągu ostatnich tygodni wielokrotnie wykazał się pan odwagą i inicjatywą.
— Rozkaz, sir. Dziękuję, sir.
Kelven jednak prędko przestał myśleć o promocji, gdyż pewna niepokorna część jego umysłu zliczała już lata świetlne, które przemierzył w ciągu tygodnia. Musiał być blisko pobicia jakiegoś rekordu. I teraz znowu miał wrócić na Lalonde, sprowadzić pomoc dla starych przyjaciół. To poprawiło mu humor. Nareszcie koniec z uciekaniem.
— Rozkazuję nałożyć areszt na „Lady Makbet” i załogę statku — zwrócił się Aleksandrovich do Maynarda Khanny. — Niech się tłumaczą przed oficerami z biura wywiadowczego.
„Santa Clara” zmaterializowała się sto dwadzieścia tysięcy kilometrów od Lalonde, niemal dokładnie pomiędzy planetą a księżycem Rennisonem. Świt obejmował coraz większe obszary Amariska; w blasku poranka połowa dorzecza Juliffe lśniła niczym pajęczyna srebrnych żyłek. Może to właśnie ze względu na wczesną porę dnia centrum ruchu lotniczego nie dawało żadnej odpowiedzi.
Kapitan Zaretsky bywał już jednak na Lalonde i znał panujące tu zwyczaje, więc nie przejął się specjalnie ciszą w eterze.
Z kadłuba wynurzyły się panele termozrzutu, a komputer pokładowy obliczył wektor lotu mający doprowadzić statek na pięćsetkilometrową orbitę równikową. Zaretsky uruchomił główny napęd i „Santa Clara” ruszyła z przyspieszeniem 0,1 g. Był to duży kliper towarowy, który dwa razy w roku odwiedzał osady Tyrataków, przywożąc nowych kolonistów i zabierając ładunek rygaru. Na pokładzie miał ponad pięćdziesiąt rozpłodowców, którzy wałęsali się bez przerwy po ciasnych modułach mieszkalnych; naczelne ksenobionty nie korzystały z kapsuł zerowych, jakkolwiek przedstawiciele niższych kast odbywali podróż w częściowym uśpieniu. Kapitan Zaretsky nieszczególnie lubił pracować dla kupców Tyrataków, którzy jednak zawsze płacili na czas, czym zjednywali sobie właścicieli statków.
Gdy „Santa Clara” zbliżała się spokojnie do celu, Zaretsky otworzył kanały łączności z dziewięcioma statkami na orbicie parkingowej Lalonde. Wysłuchał opowieści o zamieszkach, rzekomych najeźdźcach i trwających czwarty dzień walkach w Durringham. Od dwóch dni nie było żadnej wiadomości z miasta i dowódcy zastanawiali się, co robić.
Zaretsky wcale się tym nie martwił. W hangarze „Santa Clary” czekał średniej wielkości kosmolot pionowego startu, a warunki kontraktu nie zmuszały go do kontaktów z osadami ludzi. Zesłańcy mogli sobie wszczynać rebelię, jego to nic nie obchodziło.
Kiedy otworzył kanał łączności z Tyratakami na powierzchni planety, ci poinformowali go o kilku potyczkach z ludźmi, którzy „byli jacyś dziwni”. Mimo wszystko osadnicy przygotowali ładunek rygaru i czekali na sprzęt tudzież nowych farmerów. Kapitan zapewnił o swym rychłym przybyciu i przy włączonych silnikach wszedł wolno na orbitę. Dysze wylotowe „Santa Clary” malowały cienką błyszczącą nitkę na tle gwiazd.
Jay Hilton siedziała wśród traw sawanny, na kamienistej wyniosłości pięćdziesiąt metrów od domu. Skrzyżowała nogi i zadarła głowę, obserwując statek kosmiczny, który zwalniał na orbicie. Żal i tęsknota wyciskały łzy z jej oczu. Po dwóch tygodniach mieszkania pod jednym dachem z ojcem Horstem zaznaczyła się wyraźna zmiana w jej wyglądzie. Przede wszystkim bujne, srebrzystobiałe włosy przycięto jej na długość zaledwie centymetra, dzięki czemu łatwiej było je utrzymać w czystości. Tego dnia, kiedy ojciec Horst zabrał się do nich nożyczkami, wylała istne morze łez. Matka tak pieczołowicie dbała o te włosy: myła je specjalnym, przywiezionym z Ziemi szamponem i rozczesywała co wieczór, póki nie nabrały połysku. Włosy stanowiły ostatni pomost łączący ją z tym, co minęło, i zarazem ostatnią nadzieję, że kiedyś dawne czasy powrócą. Gdy ojciec Horst skończył strzyżenie, w głębi serca poczuła, że jej najpiękniejszy sen, w którym wszystko wygląda normalnie, jak dawniej, jest tylko bzdurną dziecięcą mrzonką. Musiała teraz być dzielna, dorosła. Choć kosztowało to tyle wysiłku…
Chciała tylko, żeby mama wróciła, nic więcej.
Cieszyła się poważaniem u reszty dzieci. Była najstarsza i najsilniejsza z grupy. Ojciec Horst zawsze na niej polegał, gdy rzecz dotyczyła utrzymania w ryzach młodszych dzieciaków. Te często jeszcze pochlipywały nocą. Leżąc w ciemności, Jay słyszała ich płacz za rodzicami i rodzeństwem; pragnęły wrócić do arkologii, gdzie nie przeżywały tak koszmarnych chwil jak tutaj.